You are currently viewing Matczyne doświadczenia hrabiny Walerii Tarnowskiej – 1805 rok

Matczyne doświadczenia hrabiny Walerii Tarnowskiej – 1805 rok

Kontynuując wątek losów hrabiny Walerii Tarnowskiej, powracam do jej osobistych zapisków. Tym razem do tych, których dokonywała po powrocie z Italii. Przetłumaczone fragmenty dziennika opowiadającego o owej podróży, cytowane w poprzednich numerach Dzikovii pokazują młodą hrabinę na tle wspaniałych zabytków historii i sztuki, w szerokim kontekście historycznym i społecznym tamtej epoki. „Mon Journal” to dziennik, jakiego prowadzenia podjęła się jesienią 1804 roku, trzy miesiące po powrocie z Italii i kontynuowała przez ponad 30 lat. Mamy w nim do czynienia ze zwykłą codziennością hrabiny i nie jest to wbrew pozorom żaden blichtr ani przepych. Fragmenty, które do tej pory udało mi się odczytać ukazują tę młodziutką 23-letnią kobietę, jako osobę niewysłowienie dobrą, skromną, głęboko wierzącą, pracowitą i bardzo wrażliwą. Z okazji minionego majowego Dnia Matki, chciałabym tu przedstawić wybrane cytaty opisujące jej matczyne, czasem niełatwe i bolesne, doświadczenia.

Jest jesień 1805 roku. Hrabina Waleria przebywa wraz z mężem Janem Feliksem w majątku jej ojca w Horochowie. W sierpniu urodziła małego Jasia: „jest grubiutki i duży” – pisze i bardzo jest dumna z tego, że karmi go piersią, choć było jej to przez wszystkich odradzane, jakoby szkodliwe. „Moja ciotka uważa, że mój mały Jaś jest śliczny. Sprawiło mi to przyjemność. Jednak to nie jest to, czego dla niego pragnę! Mój Boże, zachowaj go tylko! Niech widzę jak rośnie i jak jego cnoty wraz z nim wzrastają. Niech będzie podporą mą i pocieszeniem w dniach mojej starości. Och! – Oto wszystkie moje pragnienia!”

Na początku października pojawiają się już pięciostopniowe mrozy, a klimat sprawia wrażenie jakby zaostrzał się z roku na rok coraz bardziej. W okolicy panuje koklusz i hrabina martwi się o synka. Zakatarzony mały Jaś nie śpi w nocy. Duży Jaś również nie śpi. Ma w głowie tylko politykę, zwłaszcza, od kiedy przyszła wieść, że Car Rosji będzie się koronował na króla Polski.

Jan Feliks wyjeżdża w październiku a Waleria stara się sobie zorganizować czas bez niego. Pięknie opisuje swą wielką tęsknotę i samotność. Słowa, jakich do tego używa są przepełnione wielką czułością i miłością. Listy nie dochodzą tak szybko, z uwagi na zaostrzone kontrole graniczne. Brak wieści jest dla niej trudny do zniesienia. Całe dnie spędza z synkiem: „Jaś dosyć popłakuje. Nie chcę go nosić, bo moje poprzednie dzieci tak kochały noszenie na rękach, że potem stale tego się domagały. Staram się więc jedynie go kołysać. Obawiam się też mej zbyt dużej wrażliwości, nad którą nie mogę zapanować, nie chcę, aby zaszkodziła dziecku podczas karmienia”. Ojciec obchodzi się z nią bardzo ostro, a ona pisze o tym tak: „Skoro tyle dobra od niego otrzymuję, muszę co jakiś czas i zła doświadczyć. To zupełnie normalne. Czymże byłaby róża bez kolców?”.

Waleria na prośbę męża przegląda notatki robione we Włoszech, czasem coś dopisuje, czasem coś wyjaśnia. Zajęcie to sprawia jej niewysłowiony ból. Dziennik był bowiem cały dedykowany córeczce. Miał być przewodnikiem w jej przyszłych podróżach, gdy dorośnie. Jest pełen tęsknoty i strachu o zdrowie maleństwa. Teraz trwa na wieki w pustce, bo Rozalka – adresatka zmarła zanim mogła cokolwiek przeczytać i zanim matka zdążyła powrócić z podróży: Zapomniałam o tym czasie, tak przykrym i tak drogim jednocześnie. List, jaki miałam dziś napisać, boleśnie przypomniał wszystko – mijają dwa lata od naszego wyjazdu z Dzikowa do Włoch. Cóż za rozdzierające wspomnienia. Oh! Zostawiłam cię moja Rozalio, dziecko nad życie ukochane! Na wspomnienie twej straty wciąż cała drżę a serce me jest w ciągłym ucisku. Tyle zawiedzionej nadziei. Że Rozalia zostanie zachowana. To nie było lekkomyślne zuchwalstwo. To była miłość! Boże, spraw, by moje serce nie oziębło. Twoja święta wola, nie moja. A ty Rozalio ukochana, z tego Nieba, w którym żyjesz szczęśliwa racz na mnie spojrzeć. Uproś Boga, by czuwał nad twą matką i nad twym malutkim braciszkiem.

Jurto dzień urodzin Kazia, gdy zostałam matką po raz pierwszy. Chcę się wyspowiadać i przyjąć komunię. Nie robiłam tego od porodu i pora przystąpić do sakramentów, odkładałam to z dnia na dzień; oto jak człowiek się bawi, zajmuje innymi rzeczami, myśli o wszystkim zamiast zająć się najważniejszym, głównym celem życia. Wyrzucam sobie to zaniedbanie, gorzko go żałuję – wybacz mi Boże Miłościwy.

Madonna della seggiola, Rafael, według słów Walerii, mały Jezus z tego obrazu bardzo przypomina wyglądem zmarłego Kazia

Madonna della seggiola, Rafael,
według słów Walerii, mały Jezus z tego obrazu bardzo przypomina wyglądem zmarłego Kazia

Modliłam się więc za mych dwóch synów, za Jasia – prosząc, by go Bóg zachował i za Kazimierza, którego straciłam. Wiem, że żyje szczęśliwy i że pewnego dnia go zobaczę – moja wdzięczność Bogu nie ma granic! Za to, że pozwolił mi być ich matką, o duszy tak samo nieśmiertelnej jak ich dusze. Och, moje aniołki, jakże wasza matka mogłaby nie być szczęśliwą i dumną z tego, że nosiła was pod sercem, że otworzyła wam drogę do wieczności…? Uwielbiam całować moje dziecko po przyjęciu Komunii Św. Zdaje mi się wówczas, że mogę z nim dzielić błogosławieństwa, którem w sakramencie tym otrzymała i z którego czerpię tak słodkie pocieszenie. Cała dusza, do której Bóg miłosierny raczył przyjść, jest wtedy na moich ustach, przepełniona szczęściem. Boże, pobłogosław mojego syna!

Modliłam się też za ojca Jana, tego czcigodnego i kochanego Ojca, którego serce me nauczyło się tak czule kochać. Dziś kończy 77 lat. Boże, który czuwasz nad dniami starości naszej, zacny to znak Twej boskiej łaskawości, racz sprawić, by dni jego starości płynęły długo i spokojnie.

10 listopada.

Papo znów mi sprawił wiele przykrości. Płakałam gorzko cały wieczór i pół nocy. Oby mały Jaś tego nie odczuł. Jakże to mnie przygnębia. Naprawdę nieładnie z Papy strony, że tak mnie zasmuca, podczas gdy jeszcze karmię. Mnie, która straciła już dwójkę dzieci… Ale o tym już wszyscy zapomnieli. Nikt już ze mną nie cierpi. Dostaję jedynie zimne współczucie. I tyle! Nie mam niczego do walki z tymi bolesnymi wspomnieniami oprócz stałego i ciągłego szukania sobie zajęcia, a gdy przychodzą te wszystkie samotne i długie wieczory myślę o moich dzieciach i wylewam łzy żalu za tym, co stracone i strachu o tego najmłodszego. Wciąż jestem sama, opuszczona przez wszystkich. Gdzie są ci wszyscy przyjaciele Jasia, którzy mieli się mną opiekować? Ja się przecież na nic nie uskarżam. Ojciec spostrzegł mój smutek i traktuje mnie jeszcze bardziej zimno niż dotychczas. Przynajmniej mały Jaś ma się dobrze. To wielkie pocieszenie…