You are currently viewing Waleria Tarnowska jako jedna z pierwszych kuracjuszek w Sopocie cz.III

Waleria Tarnowska jako jedna z pierwszych kuracjuszek w Sopocie cz.III

Bliżej Sopotu, straszna diagnoza i droga do zdrowia

Pierwszy miesiąc pobytu hrabiny Walerii nad morzem, ten podczas którego mieszkała w Gdańsku w oberży Berlińskiej, był bardzo intensywny. Zwiedzała zabytki Gdańska, podziwiała dzieła sztuki, odbywała liczne wycieczki, podczas których niezmiennie zachwycała się nadmorskim krajobrazem. Spotykała się także z rodziną Linde, z która bardzo się polubiła. Jej mężowi wizyty składali różni kupcy i sprzedawcy. Najważniejszą sprawą w tym czasie była jednak sprzedaż zboża ojca Walerii, Waleriana Stroynowskiego, które przybyło statkami z dalekiego Wołynia. Sprawa ta spędzała hrabinie sen z powiek, bo nie do końca umiała się odnaleźć w tego rodzaju transakcjach kupieckich.

Powoli też na pierwszy plan zaczęła wysuwać się kwesta ogromnych problemów zdrowotnych Walerii. Analizując jej dolegliwości, nadmorscy lekarze doszli do wniosku, że grozi jej apopleksja i możliwe, że nie zostało jej wiele życia. Nad morzem czuła się coraz gorzej. Dokuczały jej mocne zwroty głowy, traciła słuch i kulała. Nie były to zwykłe hrabiowskie kaprysy, ona prawdziwie cierpiała, a za cierpienie to stale Bogu dziękowała. Wydaje mi się, że te problemy zdrowotne spowodowane były jej strasznymi przeżyciami, jakich przyszło jej doświadczyć dwa lata wcześniej. W lutym 1815 roku urodziła córeczkę Annę, która przeżyła tyko miesiąc. Dokładnie w tym samym czasie na łożu śmierci leżała jej druga córeczka Waleria, sześcioletnie dziecko. Jej agonia była długa i bolesna, a matka klęcząc przy jej łóżku, odchodziła od zmysłów. Zachowały się w Dzienniku ostatnie słowa umierającego dziecka, zapisane przez Walerię po polsku. Dziewczynka pożegnała się z matką świadomie, mówiąc „Żal mi mamy” i zmarła. Kilka dni później zmarła ukochana ciotka Walerii, Wiktoryna, pozostawiając jej pod opieką swoją córkę. Zmarła jej mama Aleksandra, zachorował ojciec i wuj. Dziennik zamilkł na długie pół roku.

Takie przeżycia musiały uczynić w tak wrażliwym człowieku wielkie spustoszenie, choć jak zwykle ratowała ją w takich czasach wiara. Rok 1815 był rokiem jej 33. urodzin. Zwróciła wtedy szczególnie uwagę na te cyfry – ważne dla chrześcijanina, wyznaczające lata życia Jezusa. Zapisała wtedy, że prosi Boga o miłosierdzie w tym roku. A gdy kończyła 33. rok życia, dziękowała z zaufaniem za te bolesne doświadczenia, biorąc je za spełnienie swych modlitw z początku roku – widocznie w taki sposób Bóg okazał jej swoje miłosierdzie.

Powróćmy jednak do fragmentów „Dziennika” z Gdańska i Sopotu zapisanych latem 1817 roku

Wskazania bibliograficzne tekstu źródłowego, dział rękopisów BJ

Gdańsk, 4 czerwca 1817 roku

Rankiem odbyliśmy z Jasiem nasze sakramenta. Modliliśmy się razem o zdrowie dla mnie. Resztę dnia byłam zbyt roztargniona. Po pierwsze z powodu listów od mego Ojca, z których widzę z bólem, że potępi naszą sprzedaż, bo radzi, by wstrzymać się do czasu aż ceny wrosną i daje ku temu dobre argumenty, a też nadzieję, że tak będzie. Gdybyśmy byli dostali listy wcześniej, nim zboże sprzedaliśmy, bez wątpienia zwlekalibyśmy jeszcze, a sprawy pokazują, że dobrze byśmy zrobili, bo teraz sprzedają po 180 ft, lecz któż mógł to zgadnąć?

Bazylika Mariacka

[…]

Byłyśmy z paniami Kraske i Linde zobaczyć raz jeszcze obraz Van Eycka w Kościele św. Marii, choć bardziej to ja tam prowadziłam, by go pokazać tym damom, które – ku mojemu ogromnemu zdziwieniu – nie znały go. Zatem to ja czyniłam honory, będąc u nich, i bardzośmy się z tego śmiały. Obraz jest zacny i pięknie się na niego patrzy po raz wtóry. Jedna rzecz mnie w nim zaciekawiła, spostrzegłam bowiem, że mimo iż wykończenie całości jest wypracowane w najdrobniejszych szczegółach, to postać główna – Archanioła Michała, który waży ludzi na swej wadze – nie jest zupełnie wykończona. To znaczy jego głowa, jest ona tylko szkicem i widać nawet jeszcze zarysy ołówka.

Nim tam poszłyśmy, spotkałyśmy się wpierwy u pani Kraske, której mąż jest największym marszandem wina w tym mieście i zrobił nam degustację. Chciałabym się u niego zaopatrzyć. Ma nie tylko dobry gust, ale też fizjonomię, która wzbudza zaufanie.

Gdańsk, 7 czerwca 1817 roku

Wracamy z małej wycieczki, wielce przyjemnej, podjechawszy powozem do podnóży Joanisberga, wspinaliśmy się – dzięki uporowi mojego Męża, który do tego nas szczęśliwie namówił, a któremuśmy wielce potem za to dziękowali, bo był to jeden z najpiękniejszych punktów widokowych w okolicy […]. Wracając, wstąpiliśmy do domu rodziny Linde, z którą spotykamy się zawsze ku obopólnej radości.

Gdańsk, 8 czerwca 1817 roku

Obudziły mnie dziś rano bardzo nieprzyjemne zawroty głowy, dosyć mocne. Trwały dwie godziny lecz bez nawrotów. Pozostały jedynie lekkie nudności i słabość w nogach. Ta dolegliwość jest bardzo szczególna i przynosi wiele bólu… lecz Bóg tego chce! Często sobie powtarzam, że droga Krzyża, jest drogą Zbawienia. O! Trzebaż cierpieć tu na dole. A ja więcej wolę cierpieć fizycznie niż moralnie, i chociaż prawdą jest, że zdrowie to przyjemność największa ze wszystkich przyjemności, to jednak, skoro wiem, że moje niepełnosprawności są mym zbawieniem… być może starta czegoś, co się kocha, przyzwyczaja mnie do cierpliwości, do ukorzenia, i może to przed Bogiem daje mi jakieś zasługi, Zatem nie mogę patrzeć na to inaczej, niż na dobrodziejstwa od samego Boga Dobroci, który tyloma dobrodziejstwami mnie już obdarował. Zatem modląc się do niego o moje uzdrowienie, mówię zawsze „Jeśli Ty tego chcesz”.

Grażyna Zinówko "Rysunki artystów gdańskich i obcych działających w Gdańsku w XIX wieku"

Po południu nareszcie dotarły nasze statki ze zbożem. Mój mąż był na obiedzie poza miastem u pana Bubhagena, napisałam do naszego kupca, pana Szmidta, by go uprzedzić. Potem poszliśmy na spacer wielką aleją, było tam mnóstwo ludzi. Budują w tej okolicy łuk triumfalny na cześć królewskiej księżniczki. Poszliśmy też na kawę do kawiarni [Jerskintal]. Tutaj dałam moją piątkową jałmużnę pewnej biednej, kalekiej kobiecie, możliwe, że była bardzo zadowolona z naszego spotkania. Tutaj, wespół z Jasiem, powzięliśmy zobowiązanie, by zrezygnować z naszych zachcianek zakupowych. On z tych jego starych ksiąg i zbyt drogich książek, ja z bibelotów i rzeczy, które „przydadzą się na przyszłość”, a które zawsze tak mnie kuszą. Wincenty został gwarantem naszych obietnic i sam też złożył swoją obietnicę, że przestrzegał będzie dni wyznaczonych przez kościół, gdyż zwyczaj ten zagubił, będąc w służbie wojskowej, a skoro czas ten stał się czasem nawróceń, Waleria obiecała mi, że będzie czytała, pisała lub pracowała przynajmniej trzy godziny dziennie. Ale wszak, skoro obiecać a dotrzymać to dwie różne sprawy, tutaj zapisałam wszystkie te zacne postanowienia, by w przyszłości odnotować ich dobre skutki.

]

Długi Targ

Gdańsk, 9 czerwca 1817 roku

Och, jakże nudny był obiad, w którym uczestniczyłam. I „uczestniczyłam” to dobre słowo, gdyż z dużo lepszym żołądkiem od mojego, byłoby trudno pochłonąć te ogromne ilości wielce niepysznego jadła, jakie rozkładano przed nami bez litości przez całe sześć godzin, podczas których przeżywałam najprawdziwsze katusze, do tego słabość mojej głowy niosła obawę, że w każdej chwili mogę dostać zawrotów głowy, z powodu gorąca w tak licznym towarzystwie i też ze względu na brak możliwości ruchu przez tak długi czas oraz przez to, że nie byłam w stanie dosłyszeć ni słowa z rozmowy, a zatem ni wziąć w niej udziału. To pozwoliło mi dostrzec smutną prawdę, którą jednak łaskawość mych przyjaciół przysłoniła nieco: otóż moja głuchota powiększyła się tutaj – nie słyszę prawie wcale, gdy mówi się zwyczajnym tonem. A nawet kiedy ktoś się do mnie zwraca głośniej, uwaga jaką czuję się zmuszona zwrócić na sens, do tego język, z którym nie jestem zupełnie zaznajomiona, wszystko to sprawia, że część zdania mi ucieka, resztę przeinaczam, a bojąc się niezrozumienia, odpowiadam jedno gestami, albo samym „tak” lub „nie” – co również nie zawsze jest dobrym wyborem. To poniżające położenie, w jakim znajduję się przez mą bolesną niepełnoprawność sprawia, że źle czuję się w towarzystwie, wiem również jednak, że jest mi ono potrzebne. Często my myślałam, że ta moja głowa być może teraz osłabiona, dawniej była silna, jak na kobiecą głowę, może zbyt często myślałam, że w świecie, za granicą, moja umiejętność konwersacji będzie mi jak list polecający, bardzo ja ceniłam samą w sobie […].

Wychodząc od Lindów, po raz kolejny odbyliśmy przejażdżkę w kierunku [Forwasser], brzegami Wisły, a wróciliśmy na piechotę, przez mury obronne, których perspektywę pełną samotności tak bardzo lubię, reszta okolicy jest lekko piaszczysta, co pozwala stopom odpocząć od tego strasznego bruku miejskiego. Miejsce zacienione drzewami, pomiędzy którymi widać żagle i maszty statków, wydają się rozrzucone niedbale, do tego dachy domostw i gotyckie wieże budynków, a z drugiej strony bastiony, obezwładniające masy zieleni, w tym piękny trawnik często podlewany deszczem – to tworzy widok! To głownie tutaj, Wincenty, Waleria i ja przychodzimy każdego ranka. Lerek biegnie przed nami aż do samych murów obronnych, które się z tej strony kończą – piękny wiejski pejzaż, z wodami, łąkami, laskami, farmami i wiatrakami. Te ostatnie uważam za nieodłączne w tym krajobrazie. Ożywiają go i dodają uroku, ruchu. A wracając do tego obiadu, dom Pana Szmidta jest zacnie umeblowany w stylu angielskim. Tworzą tu doskonałe kwiatowe freski. Inną doskonałością było to, że dla 20 osób – tyle nas zasiadło przy stole – sam jeden tylko służący zajmował się całą obsługą: roznosił potrawy, wymieniał talerze i sztućce, nalewał wina, zdawało się jakby się mnożył i nie mogłam ukryć zdziwienia, patrząc na niego przez cały czas trwania tego nieszczęsnego obiadu – pięć godzin z rzędu. Potem podano od razu kawę, herbatę, kawę ze śmietanką – a ten mały służący wciąż pełen werwy. To nadzwyczajne!

Gdańsk, 10 czerwca 1817 roku

Przyjechał do nas Niemcewicz, i to najprawdziwiej upiększyło tę resztę trudnych dni, jakie mamy tutaj jeszcze spędzić. Mówię „trudnych”, bo pełno w nich załatwień i problemów, od których odetchnę, gdy będą już załatwione. Nasze zboże nareszcie przed wczoraj przybyło, dziś niosą je do magazynu […].  Dopiero co wyładowali dwa statki z siedemnastu, zatem to może jeszcze potrwać i zatrzyma nas tu na wieki. Cóż za rynek pełen utrudnień i nieuczciwości. Nadużycia z jednej strony i głupota uniżonego poddawania się im z drugiej naznaczają ten handel. Sprzedający jest zdany na łaskę wszystkiego dookoła. Sam jeden ponosi wszelkie ryzyko i opłaca wszelkie koszty i straty… Cóż począć? Cesarz mógłby zaradzić temu wszystkiemu lecz zapewne nie dowie się o tym. W swej niepojętej naiwności postawił na czele kraju naszego najgorszego wroga – Rosjanina, i patrzy na rzeczywistość jeno jego oczami, w nim pokłada zaufanie […].  Mało znam pana Nowosilcowa, lecz przyglądałam mu się z ciekawością. Niewiele jest fizjonomii tak uderzających. Ma spojrzenie geniusza, pełne przebiegłości i skrywanej pychy. Gdybym miała namalować Szatana z dzieła Miltona, dałabym mu oczy Nowosilcowa. Może nie oddawałoby to jego charakteru, co do tego nie mogę zdecydować – lecz nie kocha wcale Polaków i nie kocha też wcale Aleksandra, a zatem dlaczego i po co miałby nam czyni dobro? […]

Gdańsk, 12 czerwca 1817 roku

[…] Po obiedzie zabraliśmy Niemcewicza do [Forwasser i Weichlelmunde]: przechadzaliśmy się długo brzegiem morza, które jemu przywodziło na myśl wspomnienia z Ameryki, opowiadał mi o nich a ja słuchałam z ciekawością. Zabrałam wtedy kamyczek, który on podniósł i dał mi, śmiejąc się, że to agat: wielce lubię takie drobnostki, z nimi wiążą się niektóre z najmilszych momentów w życiu.

https://dziennikbaltycki.pl/tak-wygladal-gdansk-u-schylku-rzeczypospolitej-zobacz-niezwykle-grafiki-z-xviii-wieku/ga/c13-16353985/zd/57037999
Jan Chrzciciel Lampi, Portret Juliana Ursyna Niemcewicza, 1796, https://pl.wikipedia.org/wiki/Julian_Ursyn_Niemcewicz
Nikołaj Nikołajewicz Nowosilcow, https://pl.wikipedia.org/wiki/Niko%C5%82aj_Nowosilcow

Gdańsk, 13 czerwca 1817 roku

Odbyłam dziś me sakrameta na świętego Antoniego, patrona mojej rodziny, w którego ufam od najmłodszych lat […]. Modliłam się za wszystko, co do mnie należy, a w szczególności za moją zacną ciotkę Krasińską [babkę poety Zygmunta Krasińskiego], za nią prosiłam, by jej wnuk rósł na uczciwego człowieka, by dobre czasy jej syna częściej wracały a złe rzadziej przychodziły, i za nią również, by na resztę dni swej starości dane jej było otrzymać spokój duszy, doczesną cenę cnoty. Jej dusza, mimo że cnota zacna, nigdy spokoju tego nie zakosztowała.

[…]

Po obiedzie poszliśmy na kawę do Lindów. Pojutrze ruszają na wizytację parafii, gdyż [pastor Linde] jest ich zwierzchnikiem czy wizytatorem. Z żalem rozstaję się z tymi wspaniałymi ludźmi, których wzruszająca dobroduszność wielce mnie poruszyła i mam nadzieję, że oni również zachowają mnie w swych wspomnieniach.

Stamtąd wybraliśmy się na przejażdżkę poza miasto bramą [Logathor]. Po tej stronie jeszcze nie byliśmy. Droga jawi się jakoby jakaś tama granicząca z łąką zakończoną przedmieściem [Sehotlans], a wszystko to wsparte o półokrągłe wzgórza, usiane domami, ogrodami i ruinami – krajobraz jest niezmiernie piękny, lecz ponieważ znajduje się po stronie lądu, brak w nim już morza, brak statków, a na horyzoncie po lewej ciągnie się nieskończona przestrzeń łąk. Całość przypomina nasze Stepy z Podola i Ukrainy. Lecz w tym zupełnie nie ma radości – morze wypełnione statkami i dające mieszkańcom jego nabrzeży nie tylko swobodę życia ale i wolność, to całkiem inna rzecz. Wyznaję, że jeśli miałabym tu osiąść, bliskość morza byłaby decydującym aspektem

https://polska-org.pl/foto/8400/Panoramy_Gdanska_Gdansk_8400049.jpg

Gdańsk, 14 czerwca 1817 roku

Niemcewicz wyjechał i zrobiło się bardzo pusto w naszym towarzystwie. Był w jego centrum podczas tych kliku dni. Wszyscyśmy się nim zajmowali. To człowiek wielce zacny ze względu na charakter, długo doznawane nieszczęścia i zagorzały patriotyzm, o którym Drzewiecki dobrze rzekł, że to Polski relikwie […].

Pojutrze przybywa tutaj pruska księżniczka, będzie ona jedną z naszych Wielkich Księżnych. Trzeba będzie się dobrze przed nią zaprezentować i zadbać o toaletę. To takie niemądre, lecz cóż począć? Uzbroić się w cierpliwość.

Moda w stylu "empire"

Gdańsk, 16 czerwca 1817 roku

Zatrzymani wybuchem armaty obwieszczającym przyjazd księżniczki do Oliwy, pojechaliśmy karetą w tamtą stronę. Widok zaiste ciekawy, był prawdziwym spektaklem. Ta piękna aleja wypełniona była wielkim tłumem ludzi, wielce miłym dla oka, lecz uderzające zimno tego trudnego nadmorskiego klimatu zmusiło nas do zawrócenia w połowie drogi. Wieczorem zostaliśmy przedstawieni księżniczce w ogrodzie podmiejskiego domu, gdzie podejmowano ją herbatą. Z ciekawością obserwowałam tę księżniczkę Charlottę z Prus. Nie zrujnuje ona pięknej krwi o Romanowów. Jest śliczną blondynką, jej rysy są świeże i delikatne, jej talia gibka i elegancka. W ruchach znać niewymuszoną grację. Jej toaleta była w prawdziwie francuskim stylu, lecz bez pretensji. Zdało mi się, chciała być przyjazna i zyskać powodzenie. Znać było, że towarzysząca jej wszędy Księżna Wilhelmowa, miała to samo pragnienie. Widziałam jak dosyć długo rozmawia z moim mężem i z wieloma innymi osobami. Z reszty tego małego dworu mogłam dostrzec jedynie damę dworu księżniczki, panią [miejsce zostawione przez hrabinę puste] i hrabiego L[nieczytelne], jej szambelana, do którego zwróciliśmy się, by być przedstawionymi księżniczce, a który wydawał się wielce zacnym człowiekiem. Wieczór nie trwał długo, księżniczka zmęczona tyloma przystankami i dniem pełnym ceremonii, oddaliła się wcześniej, a ja, niewiele ciekawa reszty towarzystwa, w którym znam zaledwie 3 czy 4 osoby, postąpiłam tak samo, tak szybko, jak to tylko było możliwe.

Aleksandra Fiodorowna Księżniczka pruska, cesarzowa Rosji, królowa Polski, https://pl.wikipedia.org/wiki/Aleksandra_Romanowa_(1798%E2%80%931860)

Gdańsk, 19 czerwca 1817 roku

Cierpiałam wielce przez ostatnie dni z powodu zawrotów głowy, były niezbyt silne, lecz codzienne i trwające po kilka godzin. Dziś mam się już lepiej i żywię nadzieje, a nawet rzekłabym, że mam prawie pewność, że już ustąpiły. […]

Dziś byliśmy na obiedzie u pana Świderskiego, byłego żołnierza armii polskiej, osiadłego i ożenionego tutaj, a który przyjął nas u siebie zacnie. U niego spotkałam medyka, pana Delbourg, który rzekł mi łaskawie, że moje zawroty głowy mogą zwiastować apopleksję – poruszyło mnie to niezależnie ode mnie, gdyż odrażającą jest mi myśl o nagłej śmierci. Zależy mi na życiu bardziej, niż bym pragnęła. Lecz Bóg uczyni w tej mierze, co zechce i kiedy zechce, gdy uzna to za stosowne – czekając na tę chwilę, ośmielam się wierzyć, że da mi jeszcze nieco czasu, bym mogła wciąż bardziej zasłużyć na jego dobro, więcej niż zasługiwałam do tej pory. Obiecuję, że wykorzystam ten czas jak należy.

Pan Szmidt, nasz kupiec, wiecznie opóźnia nasz wyjazd, a ja się już wielce niecierpliwię. Chciałabym już wyjechać z tego Gdańska, wszak czuję się tu coraz gorzej. Jaś obiecuje, że wyjdziemy we wtorek – zobaczymy. W każdym razie nie możemy się stąd ruszyć, nim sprawy nie będą załatwione. Na nieszczęście marna wyszła nam ta sprzedaż […].

Nigdzie nie byliśmy w ostatnich dniach, moje samotne spacery odbywam przeważnie w kierunku murów, aż do bastionu Gertrudy. Piszę tu jego nazwę, bo jeśli kiedykolwiek któreś z moich dzieci, który z moich przyjaciół (ktoś, kto to przeczyta, choć tych osób niewiele będzie), jeśli ktoś z nich przybędzie tutaj, niech pójdzie tu w mej intencji, niech popatrzy na ten śliczny krajobraz, jak na pejzaż w ramie obrazu, i niech pomyśli, że często tu siadałam, rozmawiałam, czytałam i przede wszystkim myślałam o tych wszystkich, których kocham, i niech tym sposobem mnie przywołają.

Wieczorem byliśmy kupić gdańskie likiery pod Łososiem. Jaś prosił, bym zanotowała to w moim dzienniku, bo uważa, że podróż do Gdańska byłaby niczym bez zakupów w Łososiu.

Wielki upał sprawił, że wpadliśmy na pomysł, by pojechać do Sopotu na kąpiel morską. I by zabrać tam nasz obiad. Udało nam się tego dokonać ku wielkiej radości całej naszej małej grupki. Jako że kąpiel ta nie wyrządziła mi żadnej krzywdy, Jaś chce, bym zażyła ich jeszcze kilka, by sprawdzić, czy może by mi pomogły. I gdyby tak się stało, zostaniemy tu jeszcze jakiś czas.

23 czerwca

Panowie Dedbourg i Muller są zdania, że kąpiele morskie powinny mi bardzo pomóc i polecili wypróbować dwa inne miejsca niż Sopot, mniej oddalone lecz również mniej aktywne, gdzie woda morska miesza się z wodą wiślaną i staje się wręcz wodą słodką. W Sopocie jednak woda jest dużo bardziej słona.

Byłam więc dziś rano w [Henbaden]. Minusem tego miejsca, poza tym, że woda jest słodka, wespół z piaszczystą drogą, jest konieczność przekroczenia Wisły, a także przebycia całej tej części Gdańska poza Motławą, w której znajdują się magazyny kupieckie, i spotykają się tam wszyscy mający związek z handlem zbożem, jak nasi szyprowie, nasi Żydzi, nasi flisacy, co nadaje tej okolicy wyjątkowy charakter, całkiem inny niż pozostała część miasta. Lecz to co jest nie do zniesienia w tej przeprawie to bruk, a wszak to w tej części przedmieścia mieści się pałac, będący siedzibą rządu, gdzie pokażą wam miejsce, w którym przebywał Napoleon, a które obecnie zajmuje pruska księżniczka. Promenada Lenggertona jest tuż obok. A gdy przechodzi się most na Motławie, czy mówiłam już o placu, który najpiękniejszym jest miejscem z całego miasta? O pięknym budynku gotyckim, który prawie uchodzić by mógł za elegancki, o fontannie nad którą góruje Neptun z brązu? To rzeźba całkiem zacna na to, by być zauważalną wszędzie poza Italią.

Wieczorem byliśmy w [Forwasser], by tam zażywać kąpieli. Droga jest znośna i krótka, lecz tu też jest odnoga Wisły do przeprawienia się, a także długa część trasy, którą trzeba przebyć na piechotę. Najgorsze jest jednak to, że woda jest zdecydowanie słodka – jutro wracamy zatem do Sopotu.

Bastion Gertrudy współcześnie, https://opowiedzmiswojahistorie.pl/wp-content/uploads/2019/08/P7200297-1024x768.jpg

Gdańsk, 24 czerwca 1817 roku

Dziś imieniny mojego syna, przystąpiłam do sakramentów, by polecić go godnie siłom niebiańskim. To dziecię jest mą najdroższą nadzieją. Potem ruszyliśmy do Sopotu. W kościele powróciły na krótką chwilę zawroty głowy, a potem jeszcze w drodze przyszły kolejne dłużej trwające, lecz po kąpieli zniknęły. Wszak te morskie kąpiele, lekarstwo samo w sobie bardzo gwałtowne, nie działają na mnie niekorzystnie. Trzeba wierzyć, że przynoszą poprawię. Jaś i Wincenty, jako że zostali w wodzie zbyt długo, mieli całkiem rozmiękłą skórę na plecach, ta sól morska tworzy na wrażliwej ludzkiej skórze pęcherze. Ja tego efektu jednak nie odczuwam, nie miałam również kolek, jak Waleria i Lerek. Pojawiła się tylko bezsenność, większa niż zazwyczaj i pobudzenie nerwowe oraz nieco więcej bólu w nogach – to wszystko co odczuwam. Mówią, że to dobry znak.

Gdańsk, 25 czerwca 1817 roku

Byłam sama w Sopocie. Jaś i Wincenty są zajęci przeliczaniem wszystkiego ze Szmidtem, a Walerię zostawiłam z Lerkiem, bo przestraszył mnie jego ból gardła – mówią wszak, że panuje tutaj szkarlatyna. Odbyłam dwie kąpiele najbardziej żwawo, jak tylko umiałam, a gdy już wybierałam się z powrotem do Gdańska, Wincenty był tak miły i przyjechał konno, by mi towarzyszyć w drodze powrotnej. Uspokoił mnie co do Lerka. Lekarz nie stwierdził ani gorączki, ani zapalenia. Resztę drogi przybyliśmy razem, mój mąż wyszedł nam naprzeciw a Waleria i mały powitali mnie z radością. Mój Boże, i jakże tu nie przywiązywać się zbytnio do życia skoro jest się tak bardzo kochanym!

Gdańsk, 29 czerwca 1817 roku

Moje dni są bardzo jednostajne. Doskonale do siebie podobne. Wracam z mszy o 9:00. O 10:00 ruszam do Sopotu. Moja kąpiel trwa kwadrans, i to tylko ze względów rozsądku, bo oczywistym jest, że nie ma ni cienia przyjemności we wchodzeniu do tej zimnej morskiej wody, która tak mrozi, że chciałoby się raczej pozostać na brzegu. Potem jem obiad, spaceruję, czytam bądź piszę, gdy nadto nie cierpię. Wszak moje zawroty głowy zdają się zmieniać. Nie są już gwałtowne, nie trwają długo, jakby się zmniejszały.[… ] 18:00 wracam do kąpieli a po niej odbywam spacer dla rozgrzania. Wypijam filiżankę kawy i wracam do Gdańska, z którego jutro przenosimy się do Sopotu. Niczego nie żałuję tak mocno jak mej mszy, na którą chodziłam codziennie do Dominikanów, tego ołtarza Świętego Wincentego z Ferrary, przy którym ją dla mnie odprawiano i gdzie z mojej ławki na wprost niego widziałam naszego Białego Orła z pozłacanego brązu, zajmującego środek nawy, który jest zawsze ozdobiony girlandami kwiatów, a którego słońce właśnie około dziewiątej godziny, kiedy zwykle byłam w kościele, oświetlało proroczymi promieniami. Ileż to razy ten niosący pociechę promień sprawiał, że marzyłam słodko o przyszłości mojej Ojczyzny i modliłam się za nią?

Fontanna Neptuna
Sopot, 1 lipca 1817 roku w Dzienniku
Mattheaus Deisch, Wielka Zbrojownia od strony Targu Węglowego (Dominikańskiego), 1761 – 1765, https://dziennikbaltycki.pl/tak-wygladal-gdansk-u-schylku-rzeczypospolitej-zobacz-niezwykle-grafiki-z-xviii-wieku/ga/c13-16353985/zd/57038003

Sopot, 1 lipca 1817 roku

A zatem przenieśliśmy się tutaj wczorajszego wieczora. Dziś rano patrzyłam jak słońce bawi się z morskimi falami. Statki wpływały na redę w Gdańsku i z niej wypływały. Temu widokowi, tak ciekawemu i nowemu, zawdzięczam poranek inny niż wszystkie dotychczas. Jedynie brak mszy odczułam mocniej. O 10:00 byliśmy w kąpieli. Jaś stwierdził, że woda jest bardzo zimna, dla mnie była ciepła w porównaniu do poprzednich dni.

Po obiedzie poszliśmy zobaczyć łódki rybackie, których białe żagle rozsiane po morzu przypominały nam łabędzie z naszego stawu w Horochowie. Złowili dużo ryb, lecz prawie wszystkie z jednego tylko gatunku nazywanego Flądrą. Są bardzo dobre. Obserwowanie tych rybaków było wielce interesujące, cała wioska była na brzegu, i do tego duże ilości bydła, wszak młodzi pastuszkowie przyprowadzili je, by się orzeźwiło w morzu, podczas gdy oni sami powiększyli tłum widzów na brzegu. Rodziny zbierały się w grupach, każda wokół swojej łodzi. W dodatku każda łódź otoczona były grupką biedaków, niosących swe torby na plecach i z przyjemnością widziałam, jak te ich torby wypełniały się darowanymi przez każdego rybaka rybami. Wzruszająca ta dobroczynność. I zaiste sprawiedliwa…

Jutro odbędę moją 20. kąpiel. To powinno już przynosić efekty, jeśli takie wszak są możliwe…

Rybacy, XIX wiek, malarstwo holenderskie

Sopot, 4 lipca 1817 roku

Moje dni tutaj są do siebie podobne. Kąpiele, spacery, wręcz całkowite lenistwo… choć zawsze jest czym się martwić…Lerek dostał biegunki, która nie wygląda na taką błahą, zdaje mi się, że jest wynikiem odrobaczania lub następstwem wyrzynania się zębów u 7-latka, co u niego już powinno się zacząć. To jednak przynosi zmianę, osłabia go, a mnie niepokoi.

Z innej strony, obserwuję również Walerię, i to co widzę bardzo mnie nie niepokoi. Jest w jej charakterze pragnienie, by się podobać lecz niezdolną jest do kochania, a stąd blisko jej już do kokieterii. Muszę sprawić, by odczuła mocno ohydę tego występku, znacznie bardziej nikczemnego niż pogardzanego. Ma dobre serce i nie brak jej pobożności – to jej musi pomoc w zrozumieniu mnie. Mój Boże pomóż mi ocalić ją od  nieszczucia, jakie przewidział jej kiedyś Feliński, gdy widział ją podczas zabawy, w której ujawniła się jej naturalna bezmyślność. Patrzył wespół z nami, podziwiając jej grację, lekkość, żywość, i zakrzyknął: oh ona będzie szczęściem wszystkich i nieszczęściem jednego. Nigdy nie zapomnę przeszywającego krzyku, jaki był reakcją jej matki na tę żartobliwą uwagę. Wspomnienie to jest mi gorzkim do dziś. Ten krzyk matczyny, i nasze długie późniejsze rozmowy, w których matka Walerii rozprawiała o swych obawach i wracała do tych przykrych słów – wszystko to wraca w moich myślach bardzo często.

Gdańsk, 5 lipca 1817 roku

Przybyliśmy tutaj na nocleg do państwa Świderskich, którzy zaoferowali nam swą gościnę z dobrego serca, byśmy mogli z Jasiem odprawić nasze sakramenty jutro rano, na koniec naszych 30-dniowych modlitw.

Sopot, 6 lipca 1817 roku

Zastałam mojego małego prawe całkowicie wyleczonego z biegunki, dzięki zabiegowi czyszczenia migdałków, którego podjął się Muller. Jakże się radowałam, mogąc wziąć go w objęcia. W taki dzień wszytko musi pójść jak najlepiej i wszystko musi się udać.

W Gdańsku zobaczyłam znów z wielką przyjemnością kościół Dominikanów, mój ołtarz, naszego orła, a największą przyjemność sprawiła mi msza.

Wincenty w swym słodkim nawyku opowiadania mi o wszystkim, nawyk który wielce cenie, zwierzył mi się. Zwierzenie przykre do powiedzenia, przykre do wysłuchania, lecz zobaczyłam w nim serce tak czyste, któremu tak obce jest zło, zupełne jak w jego najpierwszych latach życia. Jemu zło zawsze będzie nowością. Zawsze będzie go odrzucać, a jego czułość dla Józefiny jest taka prawdziwa. Tak głęboka. Och, czemuż ona ma tylko 16 lat, dlaczegóż nie mogę mu jej oddać choćby jutro! Cierpię wespół z nim…

Sopot, 7 lipca 1817 roku

Mieliśmy okazję przygotować pocztę do Horochowa i podać ją pewnemu Żydowi, który tu sprzedał swe zboże nieco lepiej niż my. Długo pisałam do księdza Antonowicza, do panny Carinet obszernie na temat Marii. Zmęczyłam się, lecz moje zdrowie się ugruntowuje a te kąpiele morskie bardzo mi pomagają.

Sopot, 8 lipca 1817 roku

Dostaliśmy z Warszawy trzy listy od mego ojca. Już nie chce byśmy spotkali się w Mińsku, lecz w Wilnie, 30 lipca kalendarza rosyjskiego. Ma się dobrze, lecz niepokoi się o mnie. Och cóż za udręka, gdybyż tak móc skrzydeł dodać mym listom, w których piszę mu prawdę – że mam się lepiej.

Sopot, 13 lipca 1817 roku

Byliśmy wielce zajęci ostatnimi dniami wyprawianiem poczty do Horochowa. Dziś nieco cierpiałam z powodu kąpieli w zbyt zimnej wodzie i też głownie z powodu emocji zbyt mocnych. To moja wina, jestem zbyt podatna, zbyt pozwalam memu sercu na tę wrażliwość i zbyt wiele to serce pragnie od innych…

Sopot, 19 lipca 1817 roku

Och jakże boleśnie spędziłam te ostatnie dni. Lerek miał tak gwałtowne zapalenie, tak niepotykane, że obawiałam się, że go stracę. Gorączka byłą tak ogromna pierwszego dnia, że tracił przytomność, i jestem przekonana, że gdyby zacny Muller, którego sprawdziłam, nie zgodził się na moje życzenie, by położyć małemu pijawki za uszami, to skończyłoby się to bardzo źle. I nawet wtedy jeszcze gorączka była ogromna przez całe cztery dni. Wreszcie zaczęła spadać, lecz nieszczęsne dziecko tyle wycierpiało, że jeszcze nie doszło do siebie. Me serce krwawiło, a moje zdrowie tak podratowane wiele na tym ucierpiało. Jednak zawroty głowy nie powróciły…

Sopot, 24 lipca 1817 roku

Dziś opuszczamy Sopot, nie bez żalu. Wszak przywiązuję się do wszystkich miejsc, w których mieszkam. A to miejsce ma szczególe prawa do mej wdzięczności. Odbyłam 62 kąpiele i one bardzo znacząco mi pomogły. Wczoraj jeszcze byłam na mszy w Gdańsku… a dziś rano pojechaliśmy z Jasiem do Oliwy. Zebrał bogate zbiory starych ksiąg, w pozostałościach biblioteki klasztornej, ograbionej przez Francuzów. Podczas gdy on kończył oglądanie swoich książek, ja wykonywałam do niego kopię portretu księcia Przemysława i Kazimierza, potem modliłam się za wszystkich tych, którzy spoczywają w tym kościele. Jego rozległa samotność i liczne cenotafy mają w sobie coś wielce melancholijnego. Zmierzyłam też jego długość – 175 kroków. Odbijały się one echem nad tymi wielkimi sklepieniami, które zamieszkuje jeno grobowa cisza – wydaje mi się, że powinno się z reguły wybierać kościoły gotyckie na msze za zmarłych i msze pogrzebowe, i jeśli kiedyś zbuduję jeszcze kaplicę cmentarną, będzie o na w stylu gotyckim

Idę jeszcze pożegnać się z moją ulubioną promenadą – to skwer drzew graniczący z kanałem. Właściciele tego miejsca pozwolili nam z niego korzystać, a także z ogrodu pełnego owoców, warzyw i kwiatów. Pełno było zwłasza róż z wielu gatunków. Tutaj spędzałam długie godziny…. Wincenty bardzo się tu mną zajmował, prawie mnie nie opuszczał. Nasze długie rozmowy wracały wciąż do Józefiny. Poczciwy młodzieniec, Jakże on ją kocha. Jakże umie kochać. Moja Wiktoryno, widzisz to, nasza Józefina będzie szczeliwa.

Toruń, 28 lipca 1817 roku

Opuściliśmy Sopot 24. po tym jak wprzódy odbyliśmy jeszcze jedną pożegnalną kąpiel w morzu. Jego fale, wzburzone bardziej niż zwykle, bardzo nas zmęczyły i bawiły zarazem. Dziękowałam z głębi serca Temu, który je uspokoić potrafi wedle upodobania, że raczył polecić morzu, by mnie uzdrowiło.

Waleria Tarnowska z synem Janem Bogdanem, Zbiory Muzeum w Pszczynie