Jest rok 1804. Nazwisko Napoleona Bonapartego, zwycięzcy spod Rivoli, zdobywcy Włoch, Piramid i tytułu Pierwszego Konsula a wkrótce i Cesarza Francuzów nie schodzi z ust bywalców salonów europejskich. Mówią o nim wszyscy. Jedni go uwielbiają, inni nienawidzą. Ale nikt nie pozwala sobie na ignorancję wobec jego dokonań taktycznych, militarnych i politycznych.
W tym samym czasie, młodziutka 22-letnia polska hrabina, Waleria Tarnowska, podróżuje po Włoszech, by dojść do siebie po śmierci synka. Zwiedza galerie, poznaje słynnych artystów, spotyka nobliwych arystokratów i koronowane głowy. Zalicza się do grona osób zafascynowanych Napoleonem. Zaprzyjaźnia się z jego matką Letycją, jego siostrą Pauliną, z wujem – kardynałem Feschem. Maluje miniaturę portretu Bonapartego. Bywa też na salonach i z wielkim taktem oraz inteligencją uczestniczy w rozmowach na najbardziej aktualne tematy polityczne. A tematem najgorętszym w tym czasie jest nie kto inny jak właśnie Napoleon.
Przejechała już całe Włochy, jest w drodze powrotnej do domu. Widziała, jak wyglądają ograbione przez Francuzów galerie sztuki, kolekcje prywatne, biblioteki. Obserwuje poddane Napoleonowi Republiki Włoskie, i identyfikuje się z ciemiężonym ludem, mając w doświadczeniu nasze własne, polskie uciśnienie przez zaborców. Wiele usłyszanych opinii, zaobserwowanych faktów i logicznych przemyśleń skłania ją ku bardziej krytycznemu podejściu do Bonapartego.
Hrabina Waleria pisze w tym czasie dzienniki* z podróży. W nich przytacza włoskie rozmowy salonowe, które prowadzono w 1804 roku, anegdotki przyjaciół Napoleona, fakty, które dla nas są już „historyczne”. Być może dowiedziała się z nich więcej i szybciej o strategicznych planach Napoleona wobec Polski, niż nasi generałowie.
Oto te najciekawsze z nich, w tłumaczeniu z języka francuskiego:
Genua, 25 maja 1804 roku
Właśnie dowiedziałam się, że wielki Bonaparte nazwał się w swej małości Cesarzem Francuzów! Kardynał Spina potwierdził, że ta wiadomość, którą dotychczas uważałam za obraźliwą plotkę, jest prawdą. Czyż nie wystarczyłoby już, że wybitne tego człowieka zasługi jako obywatela, generała, konsula są przyćmione przywłaszczoną przez niego koroną, która ma być na domiar dziedziczona w jego rodzinie? Czy tymże ma się zakończyć ta wielka Rewolucja Francuska? Zmianą dynastii? Możliwe, że trzeba by zobaczyć to wszystko z bliska. Nie można przecież oskarżać tak wielkiego człowieka, będąc tak daleko. Nie mam śmiałości, by wierzyć, że wielki Bonaparte jest w istocie tak mały – jak my wszyscy. Że jest tylko jednym z wielu. Że jego ambicja jest tak silna, iż przerosła jego chwałę. Mógłbyż ten wielki człowiek, mając przecie w pogardzie Cesarstwo, pewnego dnia nie zapłacić za to życiem? Czyż mogłaby krew Ludwika XVI i całe rzeki niewinnej krwi nie spaść w tej chwili na tę nieszczęsną Francję? Kraj, któren tak od dzieciństwa ukochałam, nierzadko nazywając go w sercu drugą ojczyzną. O! Słodkie i daremne iluzje! Rozpływacie się!…
Genua, 26 maja 1804 roku
W całej Genui niesie się echo armat francuskich, które stoją w porcie. Francuzi świętują tak z przytupem wyniesienie – czy raczej rzec by prawdziwie należało – poniżenie Bonapartego. Oni tam świętują jego triumf, ale myślę, że triumfować wkrótce będą raczej jego wrogowie… A ja go tak szczerze podziwiałam, tak go wielbiłam…
Genua, 28 maja 1804 roku
Dziś wieczór obserwowałam pewne zdarzenie – smutne, lecz ciekawe. To przysięga żołnierzy francuskich składana nowemu cesarzowi. Cztery czy pięć tysięcy mężczyzn ustawionych w rozległy kwadrat na placu Acquaverde zwanym przez Francuzów Placem Wolności. Tłum widzów wypełniał uliczki, galerie, okna i dachy. Francuski generał skierował do żołnierzy tę krótką przemowę: „Bohater Francji, Bohater Europy, Ojciec Ojczyzny otrzymał od niej samej tytuł Cesarza Francuzów: Niech żyje Bonaparte, Cesarz Francuzów!” – odpowiedziała mu powszechna głęboka cisza. Wtenczas każdy oficer odczytał swojemu regimentowi formułę przysięgi: „Przysięgam posłuszeństwo wobec prawa i wierność Cesarzowi”. Tylko kilka rąk wzniosło się – można je było policzyć. Och, Bonaparte, jeśli takoż proklamują cię w Paryżu, jakże Ci współczuję! Fałszywa duma mści się na twej chwale. Mam nadzieję, żeś poniżony! To najbardziej przykre uczucie i najokrutniejsze męki dla dusz wielkich ludzi. Żeby to chciał jedynie przybrać kolejny tytuł więcej, uśmiechnęlibyśmy się do jego małostkowości i zapomnielibyśmy o tym – w pamięci mając jeno jego wielkość. Ależ on przecie zmienił prawa w swym kraju, ależ on sprawił, że jego rodzina stała się najpotężniejszą już na zawsze, ależ on zabił księcia d’Enghien, i Moreau pójdzie na śmierć, możliwe, że niewinnie… O, obrzydliwa ambicjo!
Kardynał Spina opowiadał nam dzisiejszego ranka, że rozmawiając z Bonapartem o Burbonach, usłyszał od niego, że jedynym wyróżniającym się Burbonem był książę d’Enghien, że on był ostatnim mającym jakąś wartość, że znał go Bonaparte dobrze… Jakże okrutnym trzeba być, by przyznać, że każe się kogoś zabić, bo się go dobrze zna… Że głowa nieszczęsnego księcia stała się jednym ze stopni prowadzących na tron – jaka okrutna prawda.
Mediolan, 6 czerwca 1804 roku
Miałam rację, czekając z taką niecierpliwością. To bez wątpienia jeden z najmilej spędzonych wieczorów w moim życiu. Przyjął nas wielce szanowny Monsieur de Melzi, z taką pompą jakoby król jakiś. Lecz gdy jego świta się oddala, staje się on osobnikiem nadzwyczaj przyjaznym. Wystarczy jeden kwadrans, by zrozumieć, dlaczego jest tak powszechnie kochany. Doprawdy niewiele jest osób tak prawdziwie ujmujących. Zatrzymał nas u siebie przez trzy długie godziny, choć przeminęły tak szybko. Wypełniliśmy je rozmowami na najbardziej interesujące tematy, z człowiekiem pełnym rozumu, będącym na bieżąco ze wszystkimi aktualnymi wydarzeniami. Schlebiał nam swą szczerością, a my czuliśmy się dumni, że obdarza nas takim zaufaniem. Mówił nam dużo o Bonapartem. Zna go z bliska. Podziwia jego zdumiewający geniusz i dowiódł nam tego, zabawiając najmniej znanymi anegdotami lub zupełnie nieznanymi, na temat działań, które Bonaparte rachował czynić już wtedy, gdy stawiał pierwsze kroki na drodze swojej kariery, a potem te wszystkie gigantyczne kroki, które poczynił, tak niemożliwe do wykalkulowania dla każdego innego, a którymi od tamtej pory zadziwia wszechświat cały. W czasach Dyrektoriatu powiadał Melziemu tak:
– Zobaczysz pan, to nie będzie długo trwało. Francja ma tylko jedną przyszłość: powrót do konstytucji z 1789 roku.
– A któż się by się zdecydował na tak wielkie uderzenie, któżby to pociągnął dalej? – pytał Melzi Bonapartego.
– Chciałby pan, żebym przewidział zdarzenia, które są jeszcze daleko – usłyszał w odpowiedzi Melzi. – Trzeba na nie cierpliwie poczekać.
Opowiadał nam jednako, że w tym samym czasie był pośrednikiem między Bonapartem a legatem papieskim, Monsieur Caprarą, który przybył doń, by traktować o sprawach Stolicy Apostolskiej. Bonaparte zaproponował kilka punktów konkordatu. Legat uporczywie odmawiał. „Nie widzisz pan, że robisz głupstwo! – krzyknął rozdrażniony Napoleon. – Prędzej czy później Francja powróci do chrześcijaństwa, a wy stracicie inicjatywę!”.
Gdy wyruszał do Egiptu, to dlatego, że nic innego już mu nie pozostawało do zrobienia. Otaczali go sami zabójcy, więc aby im uciec sprzed nosa i zyskać więcej czasu, zarządził to niebezpieczne przedsięwzięcie, którego sukces mógłby jednak przysporzyć chwały jego imieniu.
W pierwszym okresie afery z Marengo Bonaparte, widząc, że jego żołnierze uciekają z pola walki i nie mogąc temu zaradzić, wysłał do Paryża króciutki list do swojej żony: „Po raz pierwszy dowodzę takimi tchórzami – pisał. – Nie wiem, jak to się skończy”. Treść bileciku w krótkim czasie poznał cały Paryż. Wszystkich zbulwersowała.
Melzi powiadał, że aktualny stan rzeczy [Chodzi wielce kontrowersyjne obwołanie się Cesarzem Francuzów przez Napoleona. – przyp. tłum.] był przygotowywany od dawna, jeszcze w trakcie jego pobytu w Paryżu, jakieś trzy lata temu. Wszyscy w rządzie głośno powtarzali, że Francja potrzebuje dziedzicznej dynastii. Zwlekano jeszcze. Dopiero odkrycie spisku przyspieszyło sprawy. I stała się rzecz nieunikniona.
Dziś również byliśmy u państwa de Melzi na proszonym obiedzie. Było mnóstwo ludzi, a etykieta wręcz dworska. Przy stole żona ambasadora Hiszpanii, bardzo miła, siedziała po jego prawej stronie, a ja, jako obca, po lewej. Wielcem skorzystałam na tej sposobności, mogąc z nim długo rozmawiać na temat najbliższy mojemu sercu – o Polsce. Zapytał mnie, czy nasze uczucia patriotyczne żywymi są jeszcze.
– Ach, monsieur – odpowiedziałam. – Nadzieja w naszych sercach już umarła, ale miłość do ojczyzny i nienawiść do opresorów naszych nie umrą nigdy! Nawet po naszej śmierci! Odziedziczą ją nasze dzieci! I być może dzieci te szczęśliwe ujrzą pewnego dnia, jak Europa budzi się z tej niepojętej apatii, z jaką pozwoliła rozerwać na strzępy państwo tak niezbędne do jej stabilności.
– Bardzo niezbędne, bez wątpienia – odpowiedział. – Tak niezbędne, że należy myśleć o jego odzyskaniu!
– Na Niebiosa, cóż pan powiada, monsieur?! Czy możemy jeszcze mieć nadzieję na ojczyznę dla naszych dzieci?
– Och tak, oczywiście, zdecydowanie wierzę, że możecie.
– Ależ monsieur, Bonaparte okazał się tak obojętny na los Polski!…
– Sentymentalnie być może tak, ale politycznie niemożliwe, by był obojętny.
– Proszę wybaczyć mą szczerość, ale ciche szemrania wśród naszych zdradzonych Legionów nie odwiodły go od tego?
– Być może chwilowo i w jakichś szczegółach, ale nie w ogólnych zamierzeniach. Pójdę nawet dalej. Długa cisza Napoleona dobrze wam wróży. Zawsze długo milczał o tym, do czego zdecydowanie dążył. Przynajmniej proszę wierzyć, madame, w me najszczersze życzenia i w to, że nadzieje są uzasadnione. <Dopisek z 1805 roku: Dziś Bonaparte jest w Wiedniu – to moment, w którym nasi wrogowie powstali przeciw niemu, stali się jego wrogami. Teraz albo nigdy. Ach, nie mam odwagi, by mieć nadzieję… To byłoby zbyt dużo szczęścia! Mam teraz przecież syna… Gdybym w spadku mogła zostawić mu wolną ojczyznę, czegóż więcej mogłabym pragnąć. Tak, mój Boże, to byłoby zbyt wiele, zbyt wiele szczęścia!>
Łaskawy panie Melzi, niech Niebiosa obdarują Cię w każdym momencie Twego życia takim szczęściem, jakie mi w owch chwilach Ty podarowałeś. Me spojrzenie pełne wdzięczności i jedna łza wzruszenia dziękowały mu w moim imieniu, bo nie mogłam mówić. Spostrzegł moje emocje i zdało mi się, że jest równie głęboko poruszony.
Od niego również wiem, że domniemana propozycja polskiej korony złożona nieszczęsnym Burbonom nigdy nie miała miejsca. A w naszym kraju wierzymy, że odmówili nam, kierowani obłąkaną dumą, i mamy im to za złe. Mówił mi Melzi, że w tamtym czasie sam podsunął taką propozycję Bonapartemu, lecz ten ją odrzucił, mówiąc: „To nie jest odpowiedni moment”, że nie chce wskrzeszać Polski zbrojnie, że zależy mu na zyskaniu zaufania państw koalicji i źle byłoby się do tego zabierać, prosząc ich na wstępie o tak znaczne ustępstwa w sprawie polskiej.
Skorzystałam z okazji, by wdzięcznie podziękować Melziemu za jego dobroć dla naszych rodaków służących Republice Italii. Widziałam ich wielu w gronie weteranów. Odpowiedział, że zawsze poczytuje to za swój obowiązek i szanuje ich honor w tej niedoli. Zobaczyłam z przyjemnością, że wzruszyły go moje wyrazy wdzięczności. Taki to oto człowiek, którego poznanie było dla mnie wielkim szczęściem. Nigdy go nie zapomnę. Polecam go Niebiosom w najszczerszych życzeniach.