Hrabina Waleria spodziewa się dziecka.
Jej mąż, Jan, jest umierający.
Brat męża, Michał Tarnowski, dołączył do armii Bonapartego.
Jan Jacek Tarnowski, ojciec Jana i Michała, jest na łożu śmierci.
Pierwsze dzieła sztuki docierają z Włoch. Niestety brak funduszy na uregulowanie należności, gdyż Jan spłacił w tajemnicy przed wiekowymi rodzicami ogromne długi brata, Michała.
Oto główne sprawy dzikowskie w przeddzień utworzenia Księstwa Warszawskiego, 7 lipca 1807 roku.
7 lipca mija 214 rocznica utworzenia Księstwa Warszawskiego. Wydarzenie historyczne ważne i doniosłe, znane nam w większości z podręczników do historii.
Dla mnie nabrało niedawno jednak całkiem innego znaczenia w obliczu odczytywanych Dzienników hrabiny Walerii. Uświadomiły mi, jak ważne to było dla ludzi tamtej epoki. Z bezpośrednich relacji z tego czasu wnioskować można, że było to „żyć albo nie żyć”. Oni to ogromnie przeżywali. Gorączkowo. Każdy na swój sposób. Kobiety, same w płaczu, nie potrafiły pocieszyć przybitych mężów. Nie jedli, nie spali, na niczym innym nie byli w stanie się skupić. Czekano na listy, na gazety, wysyłano gońców, zatrzymywano posłańców. Długo nie znano szczegółów traktatu z Tylży, zawartego pomiędzy Napoleonem a carem Aleksandrem. Wokół krążyły plotki, niepotwierdzone wieści, raz dające wielkie nadzieje, raz strącające w otchłań rozpaczy. To był ferwor trudny do oddania w słowach.
Jan i Waleria powrócili w tym czasie z Puław do Dzikowa. Zastali rodziców Jana w dobrym zdrowiu, ale przygniótł ich ciężar odpowiedzialności za ucieczkę Michała, brata Jana, do armii Napoleona i pozostawione przez niego ogromne długi. Bardzo to przeżywali. Do tego rodzice Walerii domagali się, by młodzi dotrzymali umowy i kolejną część roku spędzili u nich w Horochowie. Młodzi byli w bardzo trudnym położeniu. Nie chcieli opuszczać w takiej chwili Dzikowa. Oboje mieli bardzo wysoko wyrobione poczucie odpowiedzialności za rodziców i obowiązkowości wobec nich. I dla jednych i drugich rezygnowali ze swojej wygody, stawiając ich potrzeby ponad swoje i co więcej, żywiąc wciąż i niezmiennie ogromny do nich szacunek.
Dotarli do Horochowa około 18 czerwca 1807 roku i od tej pory dzienniki Walerii nieustanie mówią o Polsce. O nadziejach na Ojczyznę. Nie było jej na mapie już 12 lat! Dla nich to musiało być niewyobrażalne.
Horochów, 21 lipca 1807 roku
Jakiż dzień pełen bólu. Gubernator Wołynia był u nas na obiedzie. Zapewniał nas, że podpisano pokój i że granice Rosji kończą się teraz na Wiśle! – Nie! Nie! Niebiosa! Napoleon nie porzuciłby nas w ten sposób.
Słuchając go i patrząc na niego, odczuwałam oburzenie. Później przyszła już tylko litość – umysł Gubernatora jest tak niskich lotów, iż mam swoje prawo sądzić, że jego mierne czyny są zwykłymi aktami demencji. […]
Horochów, 2 sierpnia 1807 roku
Och, co to był za bolesny dzień! Rankiem gościliśmy kuriera francuskiego, jadącego z Konstantynopola do Paryża. Ten młody człowiek, z domu cesarskiego, noszący krzyż Legii honorowej – zaproszon był przez nas na śniadanie. Przyglądałam się mu z bliska i zdało mi się, że widzę, że to jedynie przez współczucie dla nas nie powiedział nam rzeczy, które obróciłyby w proch nadzieje, jakie żywimy, przynajmniej w związku z tą częścią Polski, o którą nam najbardziej chodzi, o tą gdzie mieszkamy. Rozmowa z nim pozostawiła wielce przykre wrażenia.
W Krzemieńcu odczytują list od pana Czackiego, mówiący dokładniej o traktacie z Tylży. Wieść ta przepełniła czarę goryczy u Jana, którego problemy z bratem, z finansami i głębokie przeżywanie spraw politycznych osłabiły ponad wszelkie siły. Przeszedł załamanie zdrowotne. Trawiła go długo wyniszczająca organizm, trudna do wyleczenia gorączka. A potem nie mógł przez wiele tygodni dojść do siebie. Obawiano się „gorączki nerwowej, która prowadzi do grobu”. Żona nie opuszczała go na krok. Była wtedy w 5 miesiącu ciąży, więc i o nią się martwiono. A w Dzikowie na łożu śmierci leżał ojciec Jana, Jan Jacek Tarnowski.
Nim to wszystko jednak nastąpiło Waleria w Krzemieńcu, po odczytaniu tego listu nie mogła przestać płakać. Nie było takiej rzeczy na świecie, która mogłaby ją pocieszyć. Jan jeszcze perswadował, tłumaczył… na nic. Jej rozgoryczenie podziwianym Napoleonem sięgnęło zenitu. Pisała wtedy tak:
Aleksander zawarł pokój i wraca do stolicy, granica ma być ustanowiona na Wiśle. A wiec po to przybył Napoleon? By powiększyć Rosję o nasze szczątki? Nieszczęśni Polacy zebrani zewsząd na jego głos, przelali krew, poświęcili fortuny, życie. Wszelkie poczucie sprawiedliwości i logika odrzucają wiarę w podobny traktat, jednakże… och! Jakby mnie piorun raził. Nie zapomnę nigdy tego ogrodu krzemienieckiego, którego już sił mi nie starczyło obchodzić. Nie mogłam powstrzymać gorzkich łez. Myślałam o moim ojcu, o Horochowie, o ziemiach, drogich memu dzieciństwu – jakie nieszczęście, być może trzeba będzie się z nimi pożegnać, powiedzieć bolesne „adieu” – wszak, oboje z Jasiem, jesteśmy na równi zdecydowani, by zamieszkać jedynie w takim zakątku ziemi, który – jakikolwiek by nie był – zwać się będzie Polską!
Ponad miesiąc później, 10 sierpnia 1807 roku gazety wydrukowały tekst traktatu pokojowego.
Prusy zrzekają się Wielkopolski, lecz pozbawiają ją nawet tej nazwy, tworząc Wielkie Księstwo Warszawskie pod rządami króla Saksonii, prowincje pruskie będą prowincjami saksońskimi, cóż zyskała zatem ta hojna Wielkopolska, wykończona najszlachetniejszymi wysiłkami entuzjazmu patriotycznego i tak niegodnie oszukana w swych nadziejach, jakie pokładała w słowach wielkiego Napoleona? Wenecjo… nieszczęsna Wenecjo, przecie widziałam jak cię oddano Austriakom, wierzyłam jednak… och, prawdziwie za to zostałam ukarana.