You are currently viewing Styczeń 1805 roku

Styczeń 1805 roku

Dzików. 1 stycznia 1805 roku.

Rok nie zaczął się dobrze. Mama leży bardzo przeziębiona a nam trzeba czym prędzej wyruszać w drogę. Najpóźniej jutro. Lekarz uspokaja, że to nic więcej jak tylko zwykłe przeziębienie. Jest duży mróz. Drżę ze strachu o naszych ludzi. Jak oni pokonają tę drogę. Obawiam się też o siebie w tym stanie. Bóg nas będzie prowadził. Bóg, który raczył dziś przyjść do mojego serca, usłyszy prośbę, którą na koniec dzisiejszego dnia mu przedstawiam: Oby ten rok, tak przykro rozpoczęty, nie zakończył się pozostawiając mnie z większą liczbą wad niż cnót!

Horochów. 8 stycznia.

Nigdy nie odbyłam bardziej męczącej podróży. Żadna nie była tak uciążliwa. Nie miałam sposobności pisać. Co za klimat! O błogosławiona Italio…! [Początek stycznia minionego roku hrabina spędzała w Neapolu]. Szczęśliwie – dzięki opiece Opatrzności – my i nasi ludzie, dotarliśmy bezpiecznie i bez żadnych wypadków. To dużo, zważywszy na ogrom drogi, jaką pokonaliśmy.

Gdy tylko Mama wypuściła mnie z objęć, dostrzegłam za jej plecami Michała Jełowieckiego [przyrodni brat hrabiny Walerii, syn pani Jełowieckiej z poprzedniego małżeństwa. Po śmierci jego ojca pani Jełowiecka poślubiła Waleriana Strojnowskiego]. Powolnym krokiem podszedł do mnie. Na szczęście błoga radość z dotarcia do domu przyćmiła przykre uczucie, jakie pojawiło się na widok Michała. Cała byłam jedną wielką radością! Wreszcie zobaczyłam Mamę! A z Michałem nie zamieniliśmy ani słowa. Powiedziałam sobie w duchu: to przecież jej syn, i ucałowałam go na powitanie. Było w tym nawet trochę czułości. To już dwa lata przeszło, jak traktuje mnie jakoby obcą, a niczym mu nie sprawiłam przykrości… Tak go kochałam. Cóż, zrobił wszystko, by to uczucie zabić, i zaczynam wierzyć, że mu się to udało. Zostały tylko przykre wspomnienia. Będę się modlić, by serce jego zmiękło. Tak trudno go kochać, wiedząc, że nienawidzi on mojego Ojca. Tego Ojca, któren jest wzorem wszelkich cnót i nieskończonej dobroci. Którego kocham jako najlepszego z ojców, jako najpierwszego z przyjaciół.

zima

9 stycznia. – Och Papo! Będzie mi trzeba często powracać do twoich rad dotyczących mojego nastroju. Tutaj jeszcze bardziej niż gdzie indziej. Czeka mnie bowiem stos spraw do załatwienia i koncerty z Mamą. Jeśli chodzi o różne kwestie, trudno ją zadowolić. Wszystko widzi w czarnych kolorach. Jej obawy, jej niekończące się lamenty to prawdziwe przeprawy…! Gdybym choć realnie umiała jej ulżyć… Ale nie umiem. Ona zawsze wydaje się tak samo nieszczęśliwa. To jej wyobraźnia tak ją przygnębia… Biedna Mama. Cóż zrobić, prawda to wszak, że wiek i nieszczęścia zmieniają charakter i dodają zgorzknienia. Gdyby tylko młodość umiała uzbroić się w słodycz i zachować ją na ten czas niebezpieczny. Przyzwyczajenie, jak mówią, staje się z czasem drugą naturą – och, cóż bardziej godnego pochwały i wzruszającego niż starość pełna łagodności i pokoju?

10 stycznia. – Rozprawiałam wczoraj na temat łagodnej starości o oto ona dziś pojawiła się w pałacu w osobie jednej z naszych sąsiadek. To pani Sobolewska. Nie ma wielce dystyngowanych manier, rozległej wiedzy czy ponadprzeciętnego umysłu, ale za to widać w niej rozsądek, radość i dobroć, a jej towarzystwo jest tyle przyjemne, ile wzruszające. Zapytałam jej, w jaki sposób zdołała, zważywszy na wiek oraz – bez wątpienia – wiele nieszczęść przeżytych po drodze, zachować tę wybitną i zaraźliwą radość. „W modlitwach, którymi rozpoczynam każdy mój dzień – odparła mi – nigdy nie przestałam prosić Boga o cierpliwość”. O! Chcę na zawsze zapamiętać tę odpowiedź. Zafrapowała mnie. Cóż, zgadza się, w naszej człowieczej egzystencji nie ma dnia, w którym nie potrzebowalibyśmy cierpliwości Więc ani jeden dzień nie powinien nam przejść bez proszenia Boga o tę codzienną cnotę.

12 stycznia. – Nareszcie zakończyłam wysyłkę poczty do Kijowa i odetchnę nieco od tego natłoku spraw. Są trudne i nużące, zważywszy na okoliczności, w jakich muszę je załatwiać. Gdybym tylko mogła się nimi zajmować pod okiem Ojca… I czerpać z jego cennych rad. Jakże stałyby się łatwe. Pora spać – jestem taka zmęczona i chora. Rozalko najukochańsza, tobie poświęcam me ostatnie myśli. Przyjdź do mnie i spraw, bym śniła o prawdziwym szczęściu!

15 stycznia. – Jaś jest bardzo chory. Okrutnie cierpi. Ma ostre bóle w piersi a lekarza brak. Boże jesteś zawsze ze mną! Wiesz, że Jaś jest dla mnie wszystkim. To życie lub śmierć. Dzieci moje, módlcie się za wasza matkę, by Niebiosa jej nie opuszczały.

16 stycznia. – Odchodziłam od zmysłów. Wielkie to było cierpienie. Na szczęcie de Cot przybył w porę. Jaś ma się lepiej, jego bóle zmniejszyły się, ale jest jeszcze słaby. Jestem spokojniejsza, ale przeto bardziej osłabiona od Jasia. Byłam do bólu rozedrgana ze strachu. Dzięki Ci Boże za wysłuchanie moich modlitw. Zobacz mą wdzięczność i jej nie odrzucaj.

17 stycznia. – Jakże to być może, że ja, tak nawykła do pracy, lubująca się w wypełnianiu obowiązków, od dzieciństwa przyuczona do bezustannego znajdowania sobie zajęcia, teraz zadziwiam samą siebie wielką inklinacją do lenistwa? Zdarza mi się, że nie jestem w stanie nic robić przez wiele dni. A potem muszę bardzo nad sobą pracować, by z wielkim wysiłkiem wrócić do zwyczajowego rozkładu zajęć. Na szczęcie przyzwyczajenie do pracy bierze górę nad rozpanoszonym lenistwem i każe mi się przeciw niemu zbuntować. Czyżby jednak człowiek miał do niego naturalne skłonności? Trzeba mi się tego wystrzegać, bo uważam, że prowadzi ono kobiety do największych nieszczęść. Zwłaszcza kobiety będące w odmiennym stanie, tak jak ja. Niczym nie zajmują nie dłużej, wszystkim powierzchownie, nie wiedzą co ze sobą zrobić, więc spędzają czas na uprzykrzeniu życia służbie i mężowi. Nieodzowny skutek takich zachowań to niezadowolenie z siebie, pogorszenie zdrowia i samopoczucia oraz przedłużająca się nieobecność męża, który woli przebywać poza domem, choć to właśnie w domu powinno być mu najlepiej. Oto właśnie żałosne owoce kobiecego lenistwa. Powtórzę zatem raz jeszcze: wystrzegajmy się go prawdziwie.

Wybrałam się dziś spacerem, do starej, kochanej Przygockiej. Helena doniosła mi ostatnimi czasy, że dzieci staruszki nie mają środków, by się nią zająć. Bardzo mnie to uderzyło. Ze ściśniętym sercem myślałam, jakżeż smutna musi być sytuacja takiego dziecka, które znajduje się w okrutnej niemożliwości przyjścia z pomocą własnej matce. Nigdy dotąd ubóstwo nie stanęło przed moimi oczyma pod takim okrutnym aspektem. U staruszki było sporo ludzi. Nie wiedziałam w jaki sposób mogłabym jej zostawić, tę znikomą „pomoc”, jaką dla niej niosłam. Na stoliku przy łóżku leżała jej książeczka do nabożeństwa. Wsunęłam między jej kartki mój papier i teraz myślę z wielką słodyczą o momencie, w którym kochana staruszka zabierze się do swojej wieczornej modlitwy trzymając w ręce modlitewnik. Mam nadzieję, że mój skromny dar sprawi jej przyjemność. Może się za mnie pomodli. Ta myśl utula mnie do snu.

19 stycznia. – To dziś zdecydowaliśmy, by czytać wieczorami Teatr Woltera.

20 stycznia. – Znów nie czułam się najlepiej i zostałam u siebie. Odwiedziłam mnie Mama, ale przyszła z dzieckiem Angeliki, którym się opiekuje. Nasza dawna piastunka Perej prowadziła dziewczynkę. Natychmiast spostrzegłam u niej chustkę z woalu, którą dawniej zakładałam Rozalii, gdy ją niosłam do babci. Po śmierci Rozalki chustę zostawiłam jej piastunce, a Perej nie widziałam w moim pokoju od tamtego szczęśliwego czasu, gdy przychodziła kołysać Rozalię. Łzy napłynęły mi do oczu i serce mi się ścisnęło z żalu. Powiedziałam dosyć niemiło, by zabrały stąd to obce dziecko, którego widok sprawia mi tyle bólu. Mamie było przykro, kiedy się spostrzegła, że mnie tak zraniła niechcący. W jej oczach też dostrzegłam łzy. Mama nie zawsze wie, co to znaczy takt i wyczucie, nigdy jednak nie robi specjalnie przykrości. To rzadkość spotkać takie osoby, które mają w sobie tyle taktu, by nigdy nie zranić nieszczęśliwego człowieka.

24 stycznia. – To dzień mojego szczęścia ogromnego. Dziś jednak spędzam go we łzach. Nie zmieni to jednak nigdy mojej wdzięczności, że dzień taki był i przyniósł mi największą możliwą radość. Zawsze będę dziękować niebiosom za moją najukochańszą Rozalię. Jakże mogłabym Ci nie dziękować Boże Najwyższy za radość bycia matką? Za to, że wciąż się nią czuję, za to, że już jesteś Rozalio moja w krainie wiecznej szczęśliwości i że kiedyś tam się z tobą spotkam! Kocham naszą chrześcijańską doktrynę, tak jak kocham samego Boga, który powiedział nam, że Królestwo Niebieskie należy do dzieci! To tam już jesteś moja kochana. Tam spotkałaś brata! I tam oboje czekać będziecie na waszą matkę! Och, śmierć będzie mi słodka. Czeka na mnie na końcu mojego ziemskiego pielgrzymowania! –

26 stycznia. – Złożyłam dziś wizytę żonie pana Malewicza. Ta młodziutka panienka urodziła dziecko zaledwie po 7 tygodniach od zamążpójścia. Jedynym uczuciem, jakie macierzyństwo odczuwać jej pozwala, jest wstyd. Nie należy jej jednak osądzać zbyt surowo. Przecież młodzi kochali się już od ośmiu lat. Jeden moment zapomnienia położył się cieniem na te wszystkie lata przykładnego i dobrego prowadzenia się. Poszłam do niej, by dodać jej nieco odwagi. Dla kogoś, kto obawia się ostatecznego potępienia nawet najmniejsze dowody sympatii są bardzo ważne. Czyż już nie dostatecznie została ukarana? Słaba i nieszczęśliwa. Pierwszy krzyk jej dziecka nie napełnił jej doskonałym macierzyńskim szczęściem. Ten okrzyk sprawia zawsze, że zapomina się o cierpieniach jakie go poprzedzały. Gdy weszłam do świeżo upieczonej matki, zastałam u niej księdza przybyłego, by ochrzcić dziecko. Nikogo innego nie było. Być może pruderia otoczenia pozbawiła dziecko rodziców chrzestnych. Ofiarowałam się za matkę chrzestną i jakąż radość sprawiłam rodzicom. Trzymałam maleństwo nad chrzcielnicą i gorąco się za nie modliłam, niech będzie dobrym Chrześcijaninem i uczciwym człowiekiem. Już i tak Opatrzność zapewniła mu prawowite urodzenie. Za to ci Boże dziękuję. I proszę Ciebie, Ty który czytasz w moim sercu, pomóż mi czynić jedynie samo dobro.