You are currently viewing Cztery mogiły w cieniu Kościoła Dominikanów w Tarnobrzegu

Cztery mogiły w cieniu Kościoła Dominikanów w Tarnobrzegu

Cztery stojące obok siebie, za żelaznym płotkiem, w cieniu Kościoła Dominikanów, zimne, zaniedbane, zarośnięte, lecz przepiękne pomniki nagrobne. Złączeni za życia, trwają w tym cichym, zaniedbanym kąciku na wieczność razem. Za każdym z nich jest człowiek, historia, życie. Miłość, szczęście, radość. Tragedie, choroby, dramaty… Przeminęli. Mało kto o nich pamięta. Niewiele osób cokolwiek w ogóle o nich wie. A tak ciekawi, tak mądrzy, tak mocni w zawirowaniach życia, jakich przyszło im doświadczyć.

Pierwszą parą, jaką upamiętniają te mogiły jest małżeństwo: hrabia Jan Feliks Tarnowski (1777 – 1843) i jego żona Waleria (1782 – 1849). Mówi się o nich, jako o wielce zasłużonych twórcach Kolekcji Dzikowskiej. Jan Feliks był wybitnym działaczem politycznym, bibliofilem, historykiem i tłumaczem. Waleria – bardzo wysoko wykształconą, światową, oczytaną i inteligentną pamiętnikarką, celującą w malarstwie miniatur artystką. Spotkali się w Warszawie 26 lutego 1798 roku (pamiętniki Walerii pamiętają wszelkie daty i rocznice). Ona dziwiła się później niezmiernie, cóż takiego on mógł w niej wtedy zobaczyć i opowiada, że była przecież ubrana cała na czarno i nie miała śmiałości przemówić do niego ani słowa. On tego dnia był również w czarnym, wytwornym stroju. Więc stali tacy czarni naprzeciw siebie i… zakochali się w sobie najpiękniej jak tylko można. Pisała, że w jego radosnych oczach dostrzegła dobroć i skromność. Po pełnym tęsknoty i wyczekiwania czasie zaręczyn (przebywali z dala od siebie i nieczęsto się widywali), On zmarł na wylew mając 66 lat. Ona 5 lat później. Na jego nagrobku w pięknym neogotyckim stylu kazała napisać: Nieutulona w żalu żona, Przyjacielowi i Przewodnikowi, który przez 43 lata wspólnego życia w cnotach domowych celował, jako najczulszy mąż i ojciec.

Tuż obok ich pomników nagrobnych, znajduje się pomnik Jana Bogdana Tarnowskiego. To ich syn, który urodził się kolejno po wcześniej zmarłych dzieciach, 20 Sierpnia 1805 roku. Gdy Waleria odkryła, że spodziewa się dziecka, a utwierdziły ją w tym jego ruchy odczute wyraźnie już 18 kwietnia – wykrzyknęła w swym pamiętniku: A więc jesteś, żyjesz zatem! Nadali mu imię: Jan Maria Przez Boga Dany – czyli Jan Bogdan. Tuż Przed porodem Waleria rozdzieliła to, co posiadała, zwłaszcza biżuterię i rzeczy osobiste, w pełni spokoju przygotowując się na wypadek śmierci pisała: to będzie dzień, który upiększy lub zakończy moje życie. Mały Jaś (nazywany tak dla odróżnienia od Jasia, czyli Jana Feliksa) urodził się zdrowy i miał się dobrze, nie licząc żółtaczki i dziecięcych kolek. Na Boże Narodzenie 1805 roku Waleria ucięła mu pierwszy kołtunek włosów, by dać go mężowi w prezencie. Miał Mały Jaś wspaniałych rodziców i opiekunów: Matka karmiła go własnym mlekiem i kąpała we łzach macierzyńskiej troskliwości. Z mlekiem przyjmował jej cnoty (…). Dusza jego nabierała niepospolitego hartu pod wpływem bogobojnego i uczonego ojca. Gdy, jako malutki chłopiec, był agonalnie chory i konał na rękach zrozpaczonej Walerii, jego piastun, stary sługa dowodził, że oddany pod opiekę św. Józefa przeżyje i wyzdrowieje. Tak też się stało. Wyrósł na wspaniałego człowieka. Wykształcony w Paryżu w zakresie nauk rolniczych i architektury zadziwiał umysłem ścisłym i przedsiębiorczością. Świat go mało znał, czyny jego jednak o nim w narodzie mówiły. Zarządzał gospodarstwem mądrze i wzorowo. Liczył się dla niego zawsze najpierw człowiek. Miał dla każdego serdeczną czułość. Ratował pogorzelców, powodzian, przygarniał pod swój dach sieroty (mówiono potem, że miał przeczucie szybkiego osierocenia własnych dzieci): Raz w zimie pod Tarnowem w obcej karczmie zastał biednego chlopczynę, zostawionego u Żyda przez starszego brata: obudwom cholera odebrała właściwą opiekę. Tarnowski sierotę wykupił, swoim płaszczem okrył i żonie przywiózł, jako od Boga dane im jedno dziecko więcej. Polując w lesie, na stanowisku, gdzie ogień wielki dla myśliwych rozłożono, spostrzegł zbliżającą się nagą, na pół zmarzniętą dziewczynkę, której dla szpetności czyli też nędzy nikt przyjąć do domu nie chciał. Skórą niedźwiedzią ją od zimna i śmiechów zasłoniwszy, odwiózł na folwark, a tam zatrudnienie i opiekę jej obmyślił, dopóki z wiekiem służby nie znalazła. W czasie okropnej powodzi z narażeniem własnego życia wraz z bratem wyratował siedniaścioro dzieci, wydobywając je z zatopionych chałup, a dopóty je u siebie żywił, odziewał i tulił, dopóki każda matka swojego dziecięcia nie odebrała. Wspomagał pracowników dzikowskich i ich rodziny. Na swój koszt posyłał na nauki ich dzieci. Karmił ubogich. Zbudował szpital, w którym apteka i porady dla ludu były nieodpłatne. Mówiono, że nikogo nie zostawił bez ratunku i pociechy. Głęboką religijność przejął od rodziców: Jego zaufanie w Opatrzność było tak nieograniczone, że gdy najgorzej w koło niego się działo, on zaspakajał wszystkich ulubionem wyrażeniem: Jakoś to będzie, Bóg z nami! A gdy żona, widząc czasem niespełnione nadzieje, pytała się zbyt śmiało o przyczynę niedocieczonych wyroków najświętszej woli, on łagodnie usta jej zamykał przypomnieniem: Że, kiedy tak Bóg chciał, dobrze być musi, a kiedyś lepiej będzie. Wzorowo opiekował się schorowanymi rodzicami. Przez 11 miesięcy ojcem, – któremu paraliż odebrał mowę; Jan trwał z nim czasami godzinami i cierpliwie próbował odgadywać życzenia chorego. Matce z najczulszym szacunkiem służył, gdy w ostatnich latach życia została wolą Opatrzności dotknięta kalectwem. Tak więc w zaciszu domowego życia przedstawiał codziennie żonie, małoletnim dzieciom i przychylnym sługom najlepszą naukę doskonałości i usposabiał ich do wytrwałości w dobrem. Zmarł nagle 28 stycznia 1850 roku w wieku 45 lat, niespełna dwa miesiące po swej matce. Rozpaczał szczerze po nim cały lud. Gdy ciało przewieziono z Królestwa Polskiego do rodzinnego grobu w Dzikowie, tłumy obcych wybiegały naprzeciw żałobnego orszaku, wołając: Czemu umarł człowiek tak potrzebny? I wszyscy biegli, nie zważając na okropność drogi i pory roku, żałując, człowieka, którego nie znali, ale o którego cnotach tyle słyszeli, i litując się nad tymi, którzy go stracili.

W tym miejscu dochodzimy do czwartego pomnika nagrobnego, osoby, która wyżej cytowane wspomnienie spisała, żony Jana Bogdana – Gabrieli (1800-1862). Ona to, mieszkając przez wiele lat w Zamku Dzikowskim, niespełna w przeciągu kilku lat pochowała Jana Feliksa, Walerię, oraz ukochanego męża. Została sama z małoletnimi dziećmi, wśród których trzej wybitni: Jan Dzierżysław (przejął majątek po ojcu, gdy dorósł), Stanisław (został słynnym krakowskim profesorem) i Juliusz (nieodżałowany powstaniec styczniowy) bardzo byli jej pociechą, choć i zmartwień mnóstwo przysparzali. Więc nie tylko dla dorastających synów musiała stać się ojcem i matką zarazem, ale również nauczyć się prowadzić samodzielnie zamek i kierować majątkiem. Wszelkie autorytety służące zawsze radą – odeszły, a wszystko spoczęło na jej wątłych barkach. To ona właśnie ufundowała dwa pomniki spośród tych czterech przy Kościele Dominikańskim. Do mogiły Jana Feliksa dołączyła zatem mogiła jej męża Jana Bogdana i jego matki Walerii. Sama zmarła w 1862 roku. Kto jej ufundował pomnik nagrobny? Zapewne dzieci.

Przeminęli, zakończyła się pewna epoka. Pozostały zaniedbane, pokruszone, ponad 150-letnie nagrobki. Przypadkowy spacerowiczu, pamiętaj o nich. Proszą o westchnienie.

Pomnik nagrobny Walerii Tarnowskiej, przed renowacją, jesienią 2017 roku i po renowacji wiosną 2019 roku:

Pomnik nagrobny Jana Feliksa Tarnowskiego, przed renowacją, jesienią 2017 roku i po renowacji wiosną 2019 roku:

Pomnik nagrobny Bogdana Tarnowskiego, przed renowacją, jesienią 2017 roku i po renowacji wiosną 2019 roku:

Pomnik nagrobny Gabrieli Tarnowskiej, przed renowacją, jesienią 2017 roku: