Rok 1817
Część druga
Pobyt w Gdańsku
Gdańsk, 21 maja 1817 roku
Deszcz zmusił nas do spędzenia nocy zaledwie dwa postoje od Gdańska. Ten sam deszcz wiernie towarzyszył nam i dzisiaj. „Przyjemność ta” pozbawiła mnie możliwości obejrzenia okolic miasta w sposób miły dla oka. Wygląda na bardzo piękne. Przedmieście jest długie, z pięknymi domami i ogrodami, lecz widać również wiele ruin pozostałych po wojnie z 1812 roku. Co do samego miasta widziałam tylko kilka strzelistych wieżyczek gotyckich budynków, górujących nad fortyfikacjami, które zdały mi się dość wysokie i dobrze zachowane. A brama wjazdowa jest naprawdę piękna.
Nieszczególnie wygodnie i bardzo kosztownie zakwaterowaliśmy się w Hotelu Berlińskim przy dość odpychającej ulicy, którą biorą tu za jedną z ładniejszych w mieście. Podano nam kiepski obiad. Służąca była Francuzką z tego co mówiła, lecz miała prawdopodobnie mnóstwo czasu na „odfrancurzenie się”, gdyż niemiecka nieuprzejmość, z jaką nas obsługiwała zdawała się być u niej zupełnie naturalna, jakby biorąca się z przyzwyczajenia.
Szukamy Wolskiego i Antoniego, i bardzo nam zależy, by interesy Papy nie zatrzymały nas tu zbyt długo.
Gdańsk, 22 maja 1817 roku
Rankiem byliśmy w kościele Dominikanów, który cudem jeszcze stoi. Bomby uszkodziły przylegający doń klasztor podczas ostatniej wojny a wielebni ojcowie zostali bez dachu nad głową. Rozmieszczono ich miłosiernie tu i tam, lecz przyjęli nas serdecznie i zaoferowali codzienną mszę o mojej godzinie. Wzruszyła mnie ich gościnność dla nas, jako rodaków i dziedziców przodków naszych. Taką też napotkaliśmy – dla naszej rodziny – wszędy w Prusach u zakonników, gdyż w dawnych wiekach ufundowaliśmy wiele zacnych zakonów w Polsce.
Po obiedzie wybraliśmy się na spacer nabrzeżami Motławy. Widok wielce ciekawy, pełny życia, kupiecki, przypominający wenecki Canale Grande. Ku mojemu żalowi, przepędzono nas stamtąd, ale jako że mieliśmy wynajęty powóz, Jaś go przywołał i pojechaliśmy na kawę w jakiś zakątek miasta. Urocze okolice, rozległe aleje, piękne domy wiejskie, ogrody, wzgórza uroczo porośnięte, także oryginalny widok miasta w całości, okazałe fortyfikacje, ogrom wody otaczający je, las masztów niczym korona i ta świadomość bliskości morza – wszystko to oglądałam z wielką przyjemnością. […]
Gdańsk, 23 maja 1817 roku
Po dominikańskiej mszy, udaliśmy się do luterańskiego kościoła Najświętszej Maryi Panny. Odznacza się swą antycznością. Są tam liczne kamienie i pomniki nagrobne, a wielki ołtarz zdobi rzeźba przedstawiająca Dziewicę Maryję koronowaną przez Świętą Trójcę, dzieło wykonane w drzewie, wielkim nakładem pracy, z malowidłami i złoceniami – wszystko wespół w najgorszym guście. Chrzcielnica z pozłacanego brązu zamyka grób rodzinny i jest zacnym dziełem. Najbardziej jednak interesujące jest malowidło Sądu Ostatecznego. Zabrano je stąd na rozkaz Cesarza Napoleona [Wikipedia podaje, że w epoce wojen napoleońskich, obraz trafił do Luwru jako zdobycz wojenna, rewindykowano go po upadku Napoleona, hrabina pisze inaczej] a po odczyszczeniu i renowacji w Paryżu, znów jest w Gdańsku, gdzie uchodzi, jak z resztą powinno, za główną ciekawostkę. Szkic, w głównej mierze, jest niepoprawny, lecz zacne wykończenie pędzlem i ekspresja postaci nie pozostawiają już nic do życzenia, zwłaszcza część piekielna, która jest w istocie najprawdziwiej piekielna. Obraz ten zamknięty jest w swego rodzaju szafie, której drzwi uchylne mieszczą wewnątrz figury w postaci bareliefów: to Dziewica Maryja i Archanioł Michał, zacnie pomalowani, a w dole portret malarza i fundatora.
Tego ranka odwiedziło nas wielu kupców, którym poleceni byliśmy, lecz zapomniałam jak się zwali. Jeden z nich wydał się godny sympatii.
[…]
Wolski wyruszył do Elbląga, by upewnić się, co do ceny zboża, jaką tam oferują. Suszymy naszą pszenicę kilka mil stąd – przewiduję, że to potrwa, trzeba uzbroić się w cierpliwość. Mam wszystko, czego mi do tego potrzeba. Mam Jasia i Lerka, rozmawiam z Wincentym. Mam książki, pióro i papier, liczę na spacery, gdy będzie pogodnie, bo moja noga ma się lepiej […].
Gdańsk, 25 maja 1817 roku
Wczoraj zbyt okrutnie cierpiałam przez zęby, by móc coś napisać, dziś wciąż cierpię, lecz ból jest bardziej znośny. Także zdobyłam się na trud – i wielce sobie to chwalę jako zasługę – że wybrałam się na kawę do Pastora Lindego. Jego córka przyniosła mi zaproszenie dzisiejszego ranka. Trud mój spłacony został poznaniem tej szacownej rodziny: dystyngowanego i uczonego Ojca (to brat naszego Lindego – autora Słownika, jest zacny i prosty, jak to zwykle u Pastorów bywa, lecz niestety wzdycham nad jego Luterańską wiarą), jego żony (prawdopodobnie równie dobrej, lecz nieco mniej prostej) oraz czterech córek, ślicznych, słodkich, uprzejmych, z których czwarta, urocza figlarna siedmio czy ośmiolatka, bardzo mnie rozbawiła, przypominając swą żywotnością, blond lokami, i śliczną, drobną i rumianą jasną postacią Marię [córka hrabiny urodzona w 1807 roku], z tymi błękitnymi oczami, tak ożywionymi, które – wolałabym, by były więcej spokojne i łagodne. Dziewczęta grały i śpiewały na polską nutę i robiły wszystko, co w ich mocy, by nas zabawić i zacnie przyjąć. Cierpiałam z powodu niedostatecznej znajomości języka niemieckiego. Przykrym jest nie móc odpowiedzieć na uprzejmości, jakimi nas zasypano. Przyjemność sprawił nam zachwycający widok z dachu domostwa. Odpłacił on nam za ten deszcz, bo zmokliśmy wielce wychodząc powyżej poddasza.
Gdańsk, 26 maja 1817 roku
Dałam sobie wyrwać ząb tego ranka, ze wstydem przyznaję, że deliberowałam ponad kwadrans, by się na to zdecydować. Doktor Muller, który się mną tu zajmuje i który szczerze radzi, bym udała się na kurację do Berlina, wyrwał mi tego zęba bez problemów, choć ból trwał jeszcze kilka godzin. Kusiłaby mnie ta podróż do Berlina, gdyby nie to, że tamtejsi eskulapowie interesują się Magnetyzmem, który zdaje mi się przyciąga przede wszystkim pieniądze.
[…]
Właśnie wróciliśmy z interesującego spaceru do Opactwa w Oliwie, założonego w 1170 roku, kilka lat przed tym, jak Sobiesław, Książę Pomorski, założył Gdańsk, a znanego dzięki traktatowi tej samej nazwy, zawartemu 3 maja 1660 roku między Polską i Szwecją, z pomocą dyplomacji francuskiej. Kościół, gotycka budowla, należycie utrzymywana, ma godne uwagi groby Książąt Pomorskich, szanowanego polskiego historyka Reinholda Heidensteina i zwłaszcza oryginalne [w rzeczywistości powstały na pocz. XVII w.]* portrety niektórych naszych królów, między innymi Przemysława. Piękny musiał to być człowiek, lecz nie tyle, ile Szymanowski w Luidgardzie [nawiązanie do sztuki teatralnej]. Organy są bardzo duże i, jak mówią, słucha się ich ciekawie i jednakoż ogląda w trakcie grania, dzięki mechanizmowi poruszającemu figury. Nie mogliśmy tego doświadczyć, gdyż gościnnej uprzejmości nie da się kupić w tym kraju. Wszędy trzeba czekać, dobrze zapłacić, a wtedy obsłużą was z niełaską.
Ogrody są urocze, dobrze obsadzone, poprzecinane kanałami, mającymi piękne ujścia do morza [chodzi o oś widokową, tak skomponowaną, że kanał parkowy optycznie łączy się z morzem – odległym o 3 km]. Są starodawne altanowe alejki, prawdziwie, majestatycznie wysokie, nie tak bardzo jednak jak te w Oleszycach w Galicji u książąt Czartoryskich – nigdzie indziej piękniejszych drzew nie widziałam. Najwspanialszą jednak z tej promenady do Oliwy jest droga, która tam prowadzi. Począwszy od miasta: aleje, przedmieścia, cały trakt pełen uroku znajduje się między półokrągłymi pagórkami po lewej, najuroczej zalesionymi i pełnymi najświeższej zieleni, różnorodnej w swoim gatunku, poprzecinanymi farmami i wiejskimi domami oraz ogrodami należącymi do kupców gdańskich; po prawej uprawne pola, łąki, zagajniki, gdzieniegdzie pasące się bydło, i morze, które wieńczy horyzont, z lasem masztów, a dookoła – jak okiem sięgnąć – białe wody naszej Wisły. Wielce radował mnie ten spektakl, a także ten w drodze powrotnej: aktywna i liczna populacja Gdańska, korzystała z pięknej końcówki dnia świątecznego, przypominając mi swobodę i spokojność Wiedeńczyków na Parterze. Nie widziałam nigdzie indziej tylu starców i staruszek, a także dzieci – jak tutaj. To powinno dowodzić dobrego powietrza i dobrych zwyczajów królujących w tym mieście.
Gdańsk, 27 maja 1817 roku
Na nabrzeżu Motławy wsiedliśmy na statek, by dopłynąć do Twierdzy Wisłoujście. Tu znajduje się ujście Wisły, która towarzyszyła nam przecie w drodze aż do morza. Twierdza okazała się małym budynkiem, zeszłam na molo, Jaś był łaskawy mi towarzyszyć, by oszczędzić mi niepokojów. Wincenty nie był tak miły i – jakkolwiek jego delikatne serce zgaduje często prośby mego serca – obawiam się, że jego żołnierska natura czasem nie znosi poświęceń. Zamilkłam jednak, patrząc jak wsiada na statek wypływający już na pełne morze. Zlękłam się, zwłaszcza gdy statek uderzany przez fale, zdawał mi się być przez nie pochłaniany. To było doprawdy przejmujące uczucie i ono sprawiło, że wyrwał mi się okrzyk pełen zarzutów dla Wincentego, lecz szybko prosiłam Niebios, by krzyku tego nie słyszały.
W końcu zebraliśmy się wszyscy, a przespacerowawszy się brzegiem morza i Wisły, pojechaliśmy zjeść i odpocząć do oberży, która również nazywała się „Berlińską”. W ogrodzie tej oberży jest pewna glorietta, wchodzi się tam z wielkim trudem, lecz gdy już się tego dokona, można stwierdzić, że zrobiło się to chętnie. Oto dlaczego: starałam się utrwalić w mojej głowie ten przepyszny horyzont, który rozciągał się przed moimi oczyma; zobaczmy wpierwy mały sosnowy lasek, potem miasto Gdańsk w całej rozciągłości pejzażu ukoronowane gotyckimi wieżyczkami i imponującymi fortyfikacjami, dalej jego ogrody, aleje i przedmieścia, potem półokrągłe zalesione pagórki przecinane budynkami, całą uroczą drogę do Oliwy aż do Opactwa, jeszcze kilka wzgórz, mielizny wyzierające spoza przybrzeżnej roślinności i zielonych łąk, i w końcu morze, biorące półkulę globu w objęcia; potem Wisłoujście, latarnię i otaczającą je fortecę, liczne wiatraki. W drodze powrotnej, widok tego miasta w promieniach zachodzącego słońca był dla nas czymś, czego się nie zapomina, zostanie na zawsze w skarbcu wspomnień.
Gdańsk, 29 maja 1817 roku
Wczorajszy dzień to dla mnie jedno wielkie cierpienie, i to tak gwałtowne, że chętnie dałabym sobie wyrwać dziesięć zębów zamiast jednego. Lekarz „zmagnetyzował” mojego biednego zęba i obłożył policzek opatrunkiem z tojadu, który wraz z kilkoma środkami łagodzącymi, lub zwyczajnie za sprawą natury, która sama sobie poradziła – przyniósł mi ulgę w bólu. Dziś mam się lepiej, Niebiosom niech będą dzięki, ale ulewnie pada, nie można wyjść. A gorsze jeszcze w tym wszystkim jest to, że pogoda nie pozwala na przywóz zboża Papy, któreśmy już sprzedali […]
Gdańsk, 4 czerwca 1817 roku
Wczorajszy dzień był zbyt wypełniony, bym mogła pisać, gdyż po powrocie z mszy wyjechaliśmy do posiadłości Hochwasser, aż za Oliwę. Tam jedliśmy obiad naprzeciw domu, mając morze tuż przed sobą, a towarzyszył nam huk armat ze statku, który wracał na redę w Gdańsku. Po obiedzie ruszyliśmy w dalszą drogę do Sopotu, miasteczka usytuowanego tuż nad brzegiem morza. Jego ogrody tworzą wielce intersującą promenadę, zwłaszcza dla nas, którzyśmy przywykli do mieszkania otoczeni zewsząd ziemią i nie jesteśmy zepsuci przyzwyczajeniem do przyjemności i nieocenionych zalet, jakie oferuje sąsiedztwo tych mas wody, do których człowiek rości sobie prawo posiadania, jak również eksploatowania. Nie potrafię patrzeć na morze bez myślenia o tej nieskończoności, jakiej daje obraz. Pewnego dnia przekroczymy tę nieskończoność, gdyż nie ma rzeczy niedostępnej człowiekowi – czuję to. Czuję, że się nie mylę.
Powróciwszy stamtąd, drogą mniej urokliwą niż ta z Oliwy, lecz wciąż całkiem ładną, udaliśmy się do Lindów, u których zastaliśmy pana Wiekhmana, burmistrza miasta. Był tam z żoną i dwiema adoptowanymi córkami, bo nie mają własnych dzieci. Byli także państwo Kraske, sprzedawcy wina i ich dwie córki. Wszystkie te damy, mówiące co nieco po francusku, szczerze się mną zajęły, a ja z jednaką uprzejmością odwdzięczyłam się im starając się mówić po niemiecku, co sprawiło, że całą konwersacja była dużo bardziej ożywiona. Lepiej czy gorzej, udało mi się z tym poradzić, jakkolwiek moja nieszczęsna głuchota sprawia, że bardziej niż kiedykolwiek wolę unikać towarzystwa. Dzisiejsze towarzystwo jednak mnie nie krępowało. Jest w tym narodzie niemieckim, a zwłaszcza w klasie kupieckiej pewien rodzaj dobroduszności. Łatwo ich ukontentować.
Podwieczorek był bardzo godziwy i wesoły – podany przez dzieci gospodarzy. Rozmawialiśmy, graliśmy na klawesynie, śpiewaliśmy, a nawet trochę tańczyliśmy. Do domu wróciliśmy dopiero po północy. Wincenty czekał na nas, spacerując przy blasku księżyca i marząc o swej Józefinie [przybrana córka hrabiny], którą kocha wielce i bardzo mnie to raduje. To dziecko jest mi tak drogie i nadzwyczaj zależy mi na jego szczęściu. Lecz niczego nie narzucam, Niebiosa w swej łaskawości spełniły w tej mierze wszystkie moje matczyne nadzieje. Córki me, o których często myślę, jakże tracą na mojej nieobecności [Maria, ur. 1807 i Anna ur. 1816, Mała Waleria i Rozalia zmarły w 1815 roku] i jakże cierpię tutaj, żyjąc tak bez nich – bez celu! Bo cóż to za matka, która sama nie opiekuje się swymi dziecięciami?! Matka, która dała się zastąpić! Boże Mój, ty wiesz, że to najbardziej dojmujący aspekt mojego kalectwa. Nie boleję jeszcze tak nad Anną – jest zbyt malutka (może Bóg w swej łaskawości pozwoli, bym dla niej wróciła do życia), ale nad Józefiną, której trzeba jeszcze nadać ostateczny „rys”, nad Marią, – tu jeszcze najwięcej jest do zrobienia, niczego nie można zaniedbać. Och, myślę o nich, myślę bez przerwy! A Bóg sam wie, jak się tym zająć.
[…]
Gdańsk, 5 czerwca 1817 roku
Dziś byliśmy w Karlsbergu, aż za Oliwą. Piękne wzgórze i pięknie udał nam się spacer po porastającym go lesie. Króluje nad Oliwą i całym tym bogatym gdańskim regionem. A wszystko, jak zwykle, wieńczy morze. Raduje się człowiek na taki piękny widok, od Pawilonu Chińskiego, który książę [Józef] Hohenzollern – obecnie opat w Oliwie i biskup warmiński – kazał teraz odnowić, by przyjąć w nim Księżniczkę z pruskiej rodziny królewskiej [Charlotta Hohenzollern, późniejsza caryca Aleksadra Fiodorowna Romanowa (1798-1860), córka króla Fryderyka Wilhelma III i Luizy Pruskiej], która w najbliższych dniach będzie tu gościnnie, w drodze do Rosji, by poślubić Wielkiego Księcia Mikołaja [późniejszego cara Mikołaja I]. Przeznaczenie, którego z głębi serca szczerze jej gratuluję. Jeśli to prawda, co powiadają, że Wielki Książę przypomina wyglądem i sercem Cesarza. Wzdycham jednak, nie mogąc się powstrzymać, by nie wybiegnąć myślami do samej Cesarzowej. Zawsze wiele mnie kosztuje patrzenie w tę mroczną stronę… […], lecz wróćmy do Karlsbergu. Och, jak mi było dobrze w tym pawilonie, skąd widziałam pięć statków przybijających do brzegu, dalej je widzę, z pełnymi żaglami, w różnych miejscach na horyzoncie i wielce kocham to morze, którego samotny bezmiar byłby bardzo smutny, gdyby geniuszowi ludzkiemu nie udało się go tak oswoić. Na zewnątrz, nieopodal pawilonu jest sosnowy szałas, więcej ładny, dzięki swej prostocie. Byłabym się w nim zatrzymała dłużej, gdyby nie Waleria [najstarsza przybrana córka, towarzysząca hrabinie w podróży], która nieustannie utyskiwała. W zasadzie upał nie jest tu tak dokuczliwy, nawracające deszcze i wiatry morskie są często tak przeszywające… Słońce schowało się za chmury, gdyśmy się tu wspinali, a w drodze powrotnej znów wyjrzało, jakby właśnie po to, by upięknić czarujący krajobraz.
Dziś Święto Najświętszego Sakramentu. Uczestniczyłam w procesji przy kościele Dominikanów; ze łzami radości i wdzięczności przepędzam zawsze tę dostojną ceremonię, lecz łączą się z nimi i łzy żalu, że nie mogę jej świętować w Horochowie, gdzie tak bardzo lubię zdobić ołtarze wszystkim, co mam najpiękniejszego, gdzie jestem szczęśliwa, widząc procesję przybywającą pod drzwi mego domu, i gdy Najświętszy ze Świętych spoczywa w moich progach, które od tego momentu zdają mi się konsekrowane na cały przyszły rok i chronione przeciw wszelkiemu złu. Cóż za szczęśliwy był czas. Pod ramię z Mamą [zmarła w 1815 roku] kroczyłyśmy zawsze w procesji. Razem przyozdabiałyśmy dwa ołtarze: mój, jakby z rozsądku, był zawsze bardziej elegancki, a ołtarz Mamy – bogatszy. Słodkie i bolesne zarazem wspomnienie, nie, nie chcę stracić ani jednego z nich.
*przypisy i uzupełnienia w tym tekście są autorstwa pana doktora Adama Kromera z Uniwersytetu Gdańskiego, którego pasją jest historia opactwa w Oliwie – serdecznie dziękuję za bezinteresowną pomoc!
Waleria Tarnowska, jedna z pierwszych kuracjuszek w Sopocie – część. III (w przygotowaniu)