You are currently viewing Waleria i miłość jej życia, część 3

Waleria i miłość jej życia, część 3

Długa droga panny Stroynowskiej do odzyskania zdrowia

Udało się, w końcu nic nie stało na przeszkodzie, by Jan i Waleria mogli być razem. Zaręczyli się w Horochowie, 24 listopada 1799 roku, ale cała droga do tego momentu, była drogą przez cierpienie i mękę. Zdrowie Walerii na tym ogromnie ucierpiało. Oto jak walczyła o powrót do sił.

Poniedziałek, 23 grudnia 1799 roku, 6 rano

 Winnam ci przyjacielu, szczegółowe sprawy zdanie z mej choroby i zaczynam tutaj, wczoraj moja gorączka była mniejsza, lecz osłabienie się zwiększyło, całą przyjemność znajduję w stawianiu mu czoła, by satysfakcję dać memu sercu, by móc do ciebie pisać. Oczekiwany lekarz przybył, zmienił moje leki i nie dostaję już niczego gorzkiego ani wzmacniającego…

 24 grudnia

Wcale nie czuję się lepiej przyjacielu, zdaje mi się, że wprost przeciwnie jestem coraz słabsza. Lecz dzień, który wstaje, będzie pięknym dniem, miesiąc temu równo drogie memu sercu święte zaręczyny połączyły nas na zawsze, otrzymałam twój pierścionek, ty dostałeś mój, twa wzruszona matka wzięła mnie w objęcia, w chwili, w której stałam się jej córką, obiecała mi swą matczyną miłość. Och mój przyjacielu ten dzień szczęśliwy, serce me świętuje do dziś.

 25 grudnia

 Wiem, żeś jest już mój przyjacielu na łonie rodziny… twój ojciec być może odnowił swe pozwolenie, och nie, nie, zapomnijmy na zawsze o tym słowie okrutnym, które ciężarem jeszcze kładzie się na me serce, bez wątpienia raczył powtórzyć swe ojcowskie błogosławieństwo… Jesteś kontent, zadowolony, szczęśliwy, cieszę się twymi radościami, potrzebuję zająć się czymś, by zapomnieć o mych cierpieniach, lub przynajmniej je złagodzić. Jestem ci winna szczerość, i tak z resztą nie może ci przysporzyć zmartwień: ci dwaj lekarze, którzy obaj wyglądają, jakby mało wiedzieli, na próżno powtarzają, że mam się lepiej – ja dobrze czuję, że każdego dnia jest mi gorzej, obawiam się o jedną z tych gorączek, co łagodnie prowadzi prosto go grobu… Umrzeć?… Teraz? O Niebiosa! Wielki Boże poddaję się i błogosławię twą świętą wolę, ale, daj jemu wszelką odwagę, której będzie potrzebował. Mój przyjacielu, co za przygnębiające myśli, nie jestem w niebezpieczeństwie, nie, nie jestem. Miałam tylko do tej pory stałą gorączkę i wielką słabość, nie będę się uskarżać dopóki zostanie mi sił, by pisać ten dziennik kochany.

Pan Stroynowski zaalarmowany stanem córki odprawia jednego lekarza i wzywa kolejnego. Nikt nie umie pomóc. Słabość i gorączka trwają dalej. Waleria próbuje wstawać z łóżka, lecz brak jej siły. Ojciec przerażony powziął zamiar, by przenieść się do jej komnat i nad nią bezpośrednio czuwać. Lecz ona, doceniając rodzicielskie poświęcenie, pragnie, by pozwolono jej pozostawać samej. Tylko tak może wszystkie bezsenne noce, gdy gorączka nie jest tak duża, lecz boleści przeszkadzają zasnąć, spędzać na pisaniu tego dziennika.

Pomimo choroby, tekst dziennika nie przypomina teksu osoby piszącej w malignie. Waleria pisze logicznie, mądrze i w swoim uroczym stylu.

Środa, 1 stycznia 1800 roku

Mój przyjacielu, dziś nowy rok w Galicji, och niestety dawniej to była Polska. Lubię wciąż patrzeć na nasz stary kalendarz, to wszystko, co nam zostało po ukochanej ojczyźnie, a wszystko, co ją przypomina jest dla mnie świętością. Kieruję me prośby w Niebiosa, by dla wszystkich, których kocham ten rok był szczęśliwy. Dawniej miałam na myśli tylko mą rodzinę, dziś łączy się ona z twoją w mym sercu i w mych modlitwach. Śmieję się, wspominając swe życzenia z zeszłego roku. Wyobraź sobie mój przyjacielu, że bardzo gorąco prosiłam Niebiosa, by nigdy nie kochać, by nie zaznać długo, a wręcz, być może zupełnie, tego uczucia, które jawiło mi się tak nieszczęśliwe. Dziś jest mi drogie, nadaje słodyczy mojemu życiu. Miłosierne Niebiosa nie wysłuchały mych bezsensownych modlitw… Wybacz, nie znałam cię, twa płeć wydawała mi się niegodna, niezdolna wywołać czy odczuwać jakieś delikatne uczucia. Widziałam miłość gwałtowną, szaloną, zdolną do wszystkiego, tak inną od tego uczucia prostego, spokojnego, czystego, jakie mam dla ciebie… Słyszałam, że miłość wszystko pokona, wszystko rzuca do stóp. Jakże nie wątpić w taką frenezję? Jakże wierzyć w miłość szczęśliwą, bez jednoczesnej wiary, że jest cnotliwa? O jakże jest inny ten związek dusz łagodnych i czystych, w którym cnota jest nam najdroższa, nasze powinności święte i nasz wspólny szacunek są cenniejsze nad nasze najgłębsze nadzieje. Taka miłość rezygnuje z własnego szczęścia, z ukochanej obiecanej ręki, by iść za głosem przykazań ojca, rozrywa w efekcie kochające serce swej przyjaciółce, zostawia ją nieszczęśliwą na zawsze, lecz przynajmniej nie zazna wstydu z powodu nieposłuszeństwa. Gdyby wszystkiemu stawiła czoła, zadałaby jej ostatni cios, zasługując na jej pogardę… jestem dumna z tego, którego kocham.

Potem w dzienniku pojawiają się kolejno wpisy uspokajające Jana Feliksa i zapewniające go o coraz lepszym zdrowiu. O tym że nabiera sił, o tym, że niedługo z radością stwierdzi, że nareszcie wyzdrowiała. Odpisuje na listy, przesiaduje w gabinecie, i niestety… przechodzi nawrót choroby:

Czwartek 9 stycznia, 8 rano

Tego ranka nie mogłam ci niczego napisać mój przyjacielu. Źle się czułam, przebyłam straszne załamanie zdrowotne. Wiesz mój przyjacielu, miałam jakby przekonanie, że umieram. Przycisnęłam do piersi ten medalion z twoim zdjęciem i puklem włosów, położyłam go na sercu: „Przynajmniej on – mówiłam sobie – otrzyma ostatnie bicia mojego serca”. Chciałam ci napisać kilka słów, by ci powiedzieć, że o tobie myślałam w ostatnich chwilach mego życia, że mój ostatni oddech był dla ciebie… Miałam cię prosić o odwagę i zawierzenie Bogu… Nie mogłam, całą noc trwałam w malignie. Moje pokojówki, przestraszone, pocierały me ciało ręcznikami zamoczonymi w occie, bo obawiały się, że w każdej chwili, będąc w tym stanie, stracę na dobre przytomność. Popatrzyłam na jedną z tych chusteczek… zobaczyłam twoje inicjały… to ta chusteczka, którą wymieniłeś za moją… nie umiem ci powiedzieć, jak wielce ten widok mnie poruszył, rzekłabym nawet, że mnie ocucił. Zdało mi się, że od ciebie samego otrzymałam pomoc, wierzyłam, że widzę cię wzywającego mnie do życia. „Och Boże mój – wołałam do siebie – życie jest mi drogie, ośmielam się Ciebie wzywać, jeśli to możliwe racz mi je przedłużyć… Będę żyła dla niego”… Ta krótka modlitwa mnie uspokoiła… Słodki spokój wypełnił mą duszę … Wierz mi przyjacielu, śmierć nie jest wcale straszna, wydawało mi, się że patrzę na nią z bliska, i oczekiwałam jej bez strachu… Lecz czemuż ci opowiadam o tych szczegółach? Są smutne. Nie mogę wzbronić sobie opowiadania ci o wszystkim, co się ze mną dzieje.

Po tej okrutnej nocy, dzień spędziłam jeszcze ciepiąc i z resztą wciąż nade mną czuwano, teraz korzystam z godziny, kiedy mama i tato mają swój zwyczaj picia Bostonki… tak bardzo trudno by mi było spędzić dzień bez pisania… lecz jestem osłabiona, kończę. Dobranoc mój przyjacielu.

Mijają dni, a poprawy zdrowia nie ma. Waleria nazywa swój stan słowem „dépérissement”. To bardzo mocne określenie o obszernie negatywnym znaczeniu. Wyraża marnienie, ubywanie sił, nawet ruinę. Dziewczyna zwyczajnie niknie w oczach. Tym razem listy od Jana są częste. Kochające i pełne zapewnień o wielkiej, szczerej i gorącej miłości. Słowo miłość odmieniane jest w nich przez wszystkie przypadki: „przyjacielu mój to jedno słowo wypowiedziane przez twe usta, lub twą ręką skreślone wystarczy na zawsze bym była szczęśliwa”. W jednym z listów Jan zaproponował, by każdego dnia o ustalonej godzinie, myśleli tylko o sobie. W ten sposób będą czuli się bliżej siebie. To godzina, którą on poświęca dla niej, a ona dla niego, pomimo że dzieli ich wielka odległość. Łączą ich wspólne myśli.

Wietrzny i mroźny styczeń przemija, ale luty nie przynosi niczego nowego. Zaczyna się z kolejnymi gorączkami i osłabieniem Walerii. Od ciągłych gorączek słabnie wzrok, trudno jej pisać. Zapewnia, że walczy z chorobą, lecz choroba wygrywa. Wkrótce również choruje cały pałac. Wszyscy mieszkańcy. Pan Stroynowski i jego żona, dalsza rodzina, nauczyciele. To już zapewne jakaś epidemia, ale znów położyła się cieniem na zdrowiu panny Stroynowskiej. Trzeci miesiąc chorowania. Na szczęście z nadejściem wiosny pojawia się nowa nadzieja. Waleria z radością oczekuje na przyjazd Jana. Zbliża się przecież pierwsza rocznica ich spotkania.

Lada dzień, na początku marca, Jan ma się pojawić w Horochowie. Waleria wygląda od okna do okna. Służba wciąż zerka w stronę gościńca. A może przyjedzie wcześniej? Jakby cały pałac nie mógł się na niego doczekać. Wraz z jego wizytą wszystkie tęsknoty, problemy i choroby znikają! Od tej pory jest już tylko szczęście! Takie, jakie powinno być odczuwane przez zakochanych. Beztroskie, błogie, dodające skrzydeł. Sprawiające, że widzi się życie w samych jasnych barwach. Dziennik wypełniony jest już tylko radosnym szczebiotaniem młodej zakochanej dziewczyny. Słowo kocham odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Rano, w południe, wieczorem. Jej serce wprost krzyczy ze szczęścia. „Jakie płytkie, jakie typowe” – pomyślałby czytelnik, ale znając drogę i przeżycia, jakie prowadziły oboje młodych do tego momentu, można jedynie westchnąć z pobłażaniem i zachwycać się tym najczystszym szczęściem, czytając szczere egzaltacje w wydaniu Walerii.

Wszyscy tutaj, jakby się uparli, żeby wyglądać cię każdego dnia. Nie może przejechać nawet jedna biedna kareta, by wszyscy nie biegli do drzwi, do okien, by nie pytali, nie wypatrywali, czy to nie jedzie pan Tarnowski. I nawet przez myśl im nie przejdzie, że gdybym tylko wierzyła w możliwość twego przyjazdu teraz, w tych dniach, byłabym stała w tych wszystkich oknach pierwej przed nimi… Udziela mi się to ich niecierpliwe oczekiwanie. Żegnam cię przyjacielu, idę na kolację, przesyłając ci moje „kocham cię”.

Wyznanie miłości do Jana, po polsku, angielsku i francusku

Na koniec: pragnę pokazać dwie ostatnie strony dziennika narzeczeńskiego. Gdy do nich dotarłam, przedzierając się przez wszystkie powyższej zaprezentowane fragmenty – pierwsze spotkanie i zakochanie, długą rozłąkę, dojrzewanie uczuć, problemy z pozwoleniem na ślub, walkę, beznadzieję, chorobę i wreszcie zapowiedź wspólnego szczęścia z Janem – nie wiedziałam, czego się spodziewać. Przystanęłam w lekturze, ogarniając wzrokiem te dwie karty. Miałam ochotę rzucić się na nie zachłannie z niecierpliwym pytaniem: „Jak to było?”. Czy opisze ślub, czy zostawi ślad po tym wydarzeniu, a może podsumuje cały ten czas w sobie tylko właściwy sposób? Czy znów zostanę bez słów nad jej mądrością? Co tam będzie? I Waleria, jak to zwykle ona, znów mnie zdumiała i zachwyciła! Strona po lewej to ostatni przed ślubem zapis panny Stroynowskiej w tym dzienniku.

Piątek, 29 sierpnia 1800 roku

 

Oto bez wątpienia ostatni raz, gdy Waleria, twa przyjaciółka, twa ukochana, zostawia w tym Dzienniku ślady swej miłości, najczulszej przyjaźni. Jest to „kocham cię”, które prowadzi całe me serce wprost do twojego. Weź je drogi przyjacielu, wiesz, jak bardzo jesteś kochany. Jeśli moja czułość daje ci szczęście, wiedz, że małżonek mój będzie dla mnie szczęściem jeszcze większym. Jestem tak przyzwyczajona miłować swe obowiązki… Honor i uczucia przywiążą mnie to ciebie. Dwie te rzeczy są mi jednako drogie, po równo święte. Och, jestem pewna mego szczęścia! To o twoje błagam! Ono stawiam w centrum mych wszystkich życzeń. Obym mogła wypełnić ci miejsce tego, co dla mnie zostawiasz. Bym zawsze widziała cię szczęśliwego. Szczęśliwego dzięki mnie… Och, czyż wtedy życie płynące u twego boku nie będzie po wieki szczęśliwe?

Sąsiednia strona to już inaczej wyglądające pismo. Znam je dobrze. To pismo hrabiny Walerii Tarnowskiej ze Stroynowskich podobne do pisma z końca jej dzienników (1838 rok). We fragmencie tym nie ma daty, ale można się domyślać, że dopisała go Waleria-staruszka, pod koniec życia. Czy Jan wtedy jeszcze żył? Nie wiadomo. Zmarł w 1842 roku, siedem lat przed nią. Wiadomo jednak, że dopisek ten jest fantastyczną klamrą zamykającą te młodzieńcze, egzaltowane zapiski zakochanej panienki. Życie dopisało resztę. Pokazało wszelkie swe barwy, przekreślało ideały, czasem dodawało cierpień, czasem zarzucało szczęściem. Waleria-staruszka w kilku wersach przepięknie to skomentowała. Niech to doskonałe, świadome podsumowanie miłości, młodości i życia całego da obraz piękna i głębi duszy Walerii oraz drogi, jaką tu na ziemi pielgrzymowała.

Serce czystym było, dzięki Bogu, uczucia szczere, wszakże oparte na niczym – gorzej niż na niczym. Na miłości własnej. Och! Mój Ty Boże, wyjęte z pamięci, te dni obfitujące w Ciebie i ten smutny czas, gdym Twej obecności nie doznawała. A jednak z jaką ojcowską troską Twe Miłosierdzie nade mną czuwało. Choć dookoła pełno było niebezpieczeństw i złych przykładów, czas mej młodości płynął, jakby cudem, niewinnie i szczęśliwie. Wszak nie! Żyłam w przewinieniach i nieszczęściu, boż nie Ciebie przede wszystkim kochałam. Bo nie przez Ciebie jednego kochałam to wszystko, co kochałam. O ileż wolę me dni wypełnione łzami nieszczęścia, z wyjątkiem dnia, w którym straciłam Rozalię, przez kilka godzin byłam wtedy w rozpaczliwym oszołomieniu! Czymże zasłużyłam na tę boską łaskę, że od dnia tamtego, prowadziła mnie ręka boża poprzez błogosławieństwa, jakie niosły mi cierpienia. Och, niech błogosławione będzie Twe Święte Imię!

Ostatnie karty dziennika narzeczeńskiego