You are currently viewing Chwila z portretem*

Chwila z portretem*

Od „chwili z portretem” wszystko się zaczęło. Był upalny 15 sierpnia 2013 roku. Zamek Dzikowski, tuż po sąsiedzku mojego domu rodzinnego, od ponad ośmiu miesięcy, po długim niebycie, wielu „perypetiach” i gruntownym remoncie, zaistniał wreszcie w Tarnobrzegu jako Muzeum, a nie zniszczona i niedostępna siedziba Szkoły Rolniczej.

Spełnienie marzeń pasjonatki zamków, muzeów i historii. Zastanawiającej się przez lata, kto mógł tu mieszkać, i zaglądającej zachłannie do zaniedbanych wnętrz przez zakratowane okna, podczas niedzielnych spacerów.

Zwiedziłam w małym gronie wraz z przewodnikiem udostępnione po raz pierwszy wnętrza zamkowe, począwszy od piwnic z pięknymi makietami Zamku, przez Kaplicę, Bibliotekę, Gabinet hrabiego po Salę Wielką. Natłok nowych informacji był… fascynujący! Sam Zamek, po remoncie, nie podobał mi się wcale, stracił gdzieś swego „ducha”, nie było w nim czuć zupełnie tych minionych wieków. Był zbyt „nowy i świeży”. No ale bądźmy szczerzy: jaki miał być po tak gruntownym remoncie?

W Sali Wielkiej, na koniec zwiedzania, przewodnik zatoczył szeroko ręką, „przedstawiając” liczne stare portrety anonimowych twarzy. Patrzyli mi w oczy tacy bezimienni, a ja z zawstydzeniem przyrzekałam sobie w tej chwili, że trzeba będzie o nich poczytać i koniecznie dowiedzieć się czegoś więcej. (Nawet przez myśl mi nie przeszło, że za moment nastąpi chwila, która tak ogromnie wpłynie na moje życie, a te osoby z portretów staną mi się tak bliskie, że z czasem – po spędzeniu tak wielu godzin w ich świecie – będę wręcz za nimi na swój dziwny sposób tęsknić).

I gdy tak obiecywałam sobie solennie sama przed sobą uzupełnić swoją wiedzę, stojąc przed tymi portretami, moje spojrzenie spoczęło bezwiednie na starym, zniszczonym portrecie młodej kobiety. Popatrzyłyśmy sobie w oczy i jak błyskawica przeleciała mi przez głowę myśl: „Znam je!…” Miałam wrażenie, że to spojrzenie, ten łagodny uśmiech, ta zaduma w oczach, to przechylenie głowy są mi bardzo bliskie. Na tę rewolucyjną błyskawicę w głowie nałożyły się wypowiedziane sekundę później słowa przewodnika: „A ta pani pisała dzienniki przez całe swoje życie. Po francusku. Ale pisała tam tylko o chorobach, biegunkach i wymiotach…” – zatrzymałam się w bezruchu i bezdechu, otwierając szeroko usta i oczy ze zdziwienia. „Po francusku, dzienniki…” – odbijały się echem w mojej głowie jego słowa, dokonując kolejnej rewolucji.

Następna myśl jak błyskawica pojawiła się w umyśle: „Nieważne, o czym pisała, muszę to przeczytać!!!” Poczułam jednak zawód, że taka osoba mogła pisać tylko o „biegunkach, wymiotach i chorobach”. Jakoś ten wyraz twarzy nie zapowiadał płytkości i małostkowości. „A co, jeśli tam jest coś więcej? Może on się myli?”.

Cała chwila trwała kilka sekund, ale po wszystkim wychodziłam z Zamku mocno oszołomiona…

Portrety Walerii, jej męża Jana Feliksa, synowej Gabrieli i syna - Jana Bogdana w Sali WIelkiej

Dopiero po roku od tej chwili, we wrześniu 2014 roku, po mozolnych poszukiwaniach (w Polsce i we Francji), dotarłam do pierwszych kopii „Dzienników”. Tych zachowanych w mizernym stanie na mikrofiszach. Prześwietlone i zamazane, były dla mnie wręcz nieczytelne, zamieszczone w nich informacje wydawały się mieszać w bezładzie. Pismo pozostawało zagadką. Odczytywałam tylko środki mikrofisz i nie miałam pojęcia, o czym czytam. Wszystko to nie miało sensu i było bardzo frustrujące.

Powracałam jednak usilnie i z uporem do moich zdjęć mikrofisz. Z bardziej zrozumiałych słów kaligrafowałam litery na wydrukach i uczyłam się je rozpoznawać w innych słowach. Po wielu kolejnych miesiącach pismo zaczęło układać się w sensowną treść, nauczyłam się go na pamięć. Frustrującym problemem pozostawała czytelność, a właściwie jej brak, prześwietlonych obszarów mikrofisz. Do tego moja kompletna nieznajomość historii rodziny Tarnowskich, tego kto jest kim, w oceanie stuleci i nazwisk, domagała się gruntownego uzupełnienia. W takim stanie przeminęło mi kilka lat intensywnej pracy nad sobą i nad „Dziennikami”. Dopiero na początku 2017 roku byłam w stanie dokładniej określić, co jest w jakim dzienniku, kto jest kim, i w jakie słowa układają się niezrozumiałe wężyki. W tym czasie nie było zupełnie mowy (ani myśli) o żadnym tłumaczeniu ani tym bardziej wydawaniu tłumaczonych „Dzienników”.

Z początku, po tym jak poukładałam sobie w głowie cały ogrom materiałów i wiedzy, tłumaczyłam „Mes Voyages” i podczytywałam „Mój Journal” tylko dla siebie, a gdy okazało się, że jest to tak fantastyczny tekst, a hrabina jest tak wspaniałą „pisarką” – zapragnęłam podzielić się tym z innymi. Im więcej tekstów czytałam tym więcej było zachwytu. I pragnienia pokazania mojego „odkrycia” światu. Powstała strona internetowa, za którą jestem przeogromnie wdzięczna!!! Potem trwała praca nad tekstem. Po jednym akapicie dziennie, w obliczu obowiązków codzienności, potem nieśmiałe plany publikacji. I kiedy wydawało mi się, że sama tego nie udźwignę, skierowałam się do kilku akademików, ale czas nie był widać po temu najlepszy. W 2019 roku ukazał się przekład dziennika „Mes Voyages”, a w 2022 „Zapomniana Kronikarka…”. Byłam święcie przekonana, że wnoszę do świata trochę dobra! Mojego i Walerii…

A potem sprawdziło się powiedzenie Konfucjusza sprzed tysiącleci: „Jeśli coś robisz, wiedz, że będziesz mieć przeciw sobie tych, którzy chcieliby robić to samo, tych, którzy chcieliby robić coś przeciwnego i znakomitą większość spośród tych, którzy nie chcieliby robić nic”. Rozlało się morze akademickiej pogardy. Kilka „zacnych” person zawyrokowało, że „to nie ma żadnej wartości” („brak wartości” nie przeszkodził jednak w splagiatowaniu moich słów nawet w publikacji Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie pod auspicjami Muzeum Dziedzictwa i Kultury Narodowej). Inny doktor straszył procesami (za dawno wygasłe prawa autorskie). Pewien znany, wydawałoby się „kulturalny”, starszy profesor rzucił poniżające „Ach więc to jest ta słynna tłumaczka od wszystkiego” – nawiązując do mojej faktycznie różnorodnej ówczesnej pracy zawodowej – „Jak od wszystkiego, to do niczego”. Zabolało bezpodstawne oskarżenie, z ust człowieka, który przecież nic o mnie nie wie… Czyżby robiąc te wszystkie wielkie habilitacje, można zatracić aż tak własne człowieczeństwo i nawet o tym nie wiedzieć? Innego znowu oburzała forma „Zapomnianej Kronikarki…” Jakaś pani specjalnie doszukiwała się błędów, zamiast zrozumieć, że nie o to w tym wszystkim chodziło…

Najpierw był żal. Gruby, ciężki, czarny jak smoła. Potem zaczęłam w siebie wątpić. Bać się. Straciłam wiarę w swoje umiejętności. Może faktycznie nie powinnam była? W końcu kimże ja jestem? Co ja sobie myślałam? 

Jednocześnie z tym morzem hejtu popłynął nieskończony ocean dobroci spoza naukowego Olimpu. Tylko dlatego moja praca trwa nadal.

*Niniejsze słowa noszone były głęboko w moim sercu od dawna, a przybrały formę i znalazły się w tym miejscu (choć jest to miejsce dla hrabiny Walerii) jedynie po to, by uzmysłowić i unaocznić, że cała praca uwidoczniona na tej stronie i w książkach nie bierze się z powietrza, nie jest błaha, nie jest fanaberią, nie powstaje ot tak, za pstryknięciem palca, nikomu nie chce zabierać pracy ani szkodzić, z nikim konkurować. Nie czerpię z niej żadnych korzyści finansowych. I choć nie jest doskonała, stanowi owoc mojej wieloletniej mozolnej pracy, nad sobą i nad materiałami, na przekór warunkom, wbrew złośliwościom konfucjańskiego grona. Jest po to, by z niej korzystać, ale każdego, kto do tej mojej samotnej i tytanicznej pracy sięga, proszę o jej uszanowanie, o uszanowanie mojej osoby i tej najważniejszej, od której wszystko się zaczęło – fascynującej dzikowskiej kronikarki, Walerii Tarnowskiej ze Stroynowskich.

  1. Zamek Dzikowski przed remontem (G.Lipiec).

2. Pierwotna wystawa w piwnicach Zamku Dzikowskiego, ukazująca makiety projektów przebudowy Zamku (MHMT).

3. Biblioteka i Gabinet hrabiego (MHMT).

4. Sala Wielka z portretami rodziny Tarnowskich (MHMT).

5. „Ten” portret 🙂 (MHMT).

6. Zdjęcia mikrofisz „Dzienników” hrabiny.

7. Dwie publikacje powstałe na podstawie tłumaczenia „Dzienników”.

8. Odrestaurowany Zamek Dzikowski.