Historia miłości Walerii i Jana Feliksa Tarnowskich, część 2
Pierwszy dziennik narzeczeński Walerii Stroynowskiej zakończył się dosyć rozpaczliwie. Po sześciu miesiącach oczekiwania na decyzję rodziców młodzi zakochani musieli stawić czoła sytuacji, w której… trzeba było się rozstać. Oficjalnie Jan Jacek Tarnowski nie udzielił synowi zgody na to małżeństwo. Przyczyną takiej decyzji były względy polityczne oraz warunek państwa Stroynowskich, aby przyszły zięć osiadł wraz z nimi w majątku w Horochowie, który w tym czasie był już pod jurysdykcją rosyjską. Prawda jednak jest taka, że ani jedni ani drudzy rodzice nie chcieli stracić swych dzieci: Tarnowscy pozwolić synowi na przenosiny do Rosji, Stroynowscy na to, by jedyna ukochana córka wyjechała do tak odległego Dzikowa.
Egoizm rodziców obojga zakochanych o mało nie doprowadził do tragedii, bowiem drugi dziennik narzeczeński panny Stroynowskiej rozpoczyna się jeszcze rozpaczliwiej i, jak nietrudno się domyślić, przynosi to, co było raczej nieuniknione po tylu miesiącach oczekiwania w takim napięciu psychicznym: całkowite załamanie zdrowotne panny Walerii. Choroba była głęboka, długa, bardzo niepewna w rokowaniach… Pan Stroynowski wzywał co raz innego medyka, bo żaden nie umiał jej pomóc. Trawiła ją gorączka i wielka słabość. Nie mogła dojść do siebie przez trzy długie zimowe miesiące. Lecz najpierw, zaczynając swój drugi dziennik, niezmiennie dedykowany Janowi, naszkicowała wpierw swoje rozstanie z ukochanym:
Środa, 13 [listopada 1799], szósta wieczorem
Wczoraj, o tej porze byliśmy razem! Odbyliśmy tę okrutną rozmowę, która zdecydowała być może o nieszczęściu na resztę naszych dni, uciekłam z salonów matki, uciekłam przed rozdzierającymi wspomnieniami. A zatem stało się! Rozdzieleni być może na zawsze! Okropna świadomość. Nie, nie mogę jej znieść!
Obiecaliśmy sobie wzajemnie pisanie Dziennika. Ja mój zaczynam dzisiaj. Datuje on nasze rozstanie… lecz cóż ci mam powiedzieć mój przyjacielu, straciłam cię! Jestem już tylko cierpieniem! A cierpienie mym przeznaczeniem… och, gdybym choć tylko cierpiała sama… lecz przyczyniać się do twoich nieszczęść, unieszczęśliwiać cię, och, to już za wiele, to już za wiele dla mego serca!…
Czwartek, 14 [listopada 1799], jedenasta rano
Gdzie jesteś? Cóż robisz w tej chwili? Oto moja jedyna myśl. Czy każda chwila zwiększa twe nieszczęście, jak moje? Czyja ręka ociera twe łzy? Jakiż głos przemawia do twego rozerwanego w strzępy serca słowami pocieszenia lub nadziei? […] Twój Ojciec przyczyną naszych nieszczęść. Imię to wzbrania nam wszelkich skarg i szeptów niezadowolenia. Cierpmy drogi przyjacielu. Nieugiętość, stałość nasza – mogą w dłuższym czasie odmienić nasz los. Nadzieja musi nas podtrzymywać. Naszym jedynym ratunkiem Niebiosa i my sami… Jest w tym siła, może, musi odbudować w nas odwagę.
Piątek, 15 [listopada 1799], dziewiąta rano
Dziś wciąż jeszcze oczekujesz tej odpowiedzi od Ojca, którą mój zdał się już uprzedzić… o mój przyjacielu, nie oczekuję po niej niczego, a jednak czekam na nią. Dręczy mnie najokrutniejsze przelęknienie. Ten medyk, wysłany do twego Ojca przybywa dzisiaj. Przyniesie odmowę, nie wątpię, lecz pan Czacki jest szacownym przyjacielem, drogim dla obu naszych Ojców, on, o którym myślałam jako o najhojniejszym z ludzi, będzie zatem najbardziej tchórzliwym? Porzuci tę smutną sprawę? Och, honor wymaga od niego, by poruszył niebo i ziemię! Zrobi to mój przyjacielu! Czy mógłby sprzeniewierzyć się swemu słowu, sercu, reputacji nabytej i zasłużonej? Nie to niemożliwe. Jeśli Czacki nie jest mężem cnoty… wielki Boże… gdzieżesz jest cnota?
Nie, mój przyjacielu, nie mogę uwierzyć, że sprawa o tak dalekich konsekwencjach, aranżowana już od naszego dzieciństwa, będąca w rękach ludzi uczciwych, mogłaby się tak skończyć. Trzeba stanowczości, odwagi, czasu być może, lecz nic nie jest całkiem stracone, nie mogę w to uwierzyć. Zbyt szybko popadłszy w desperację, zdało mi się żeś stracił odwagę. Twe zaniechanie, wzburzenie twej duszy przejęły terrorem moją. Zbyt łatwo przestraszeni naszym nieszczęściem nie pomyśleliśmy zupełnie o remedium. Mamy je drogi przyjacielu. Długo ukrywano przede mną postać rzeczy i moją własną pozycję. Me oczy były długo zafascynowane Twoim Wujem. We wtorek ujrzałam dopiero smutną prawdę. Jak tylko mój Ojciec oznajmił mi, że z tobą rozmawiał, i że twój Ojciec jest daleki od wyrażenia zgody na konieczny warunek, byś osiadł w Horochowie, wszystko zostało rzec by „zerwane”, moją pierwszą myślą było, że czas może wszystko naprawić, i że wystarczy jedynie poczekać. Przyszłość mogła nam jeszcze obiecać szczęście, ale trzeba by je wykupić kilkoma latami nieobecności, cierpień, a tymczasem do tej pory me zadowolone spojrzenie wypatrywało bliskiego szczęścia. Różnica była wielka, ale… to był jakiś sposób. Jedyny być może. Zatrzymałam się na nim z… tak z pewnym rodzajem zadowolenia. Wiesz, że byliśmy wtedy z odwiedzinami u Generała rosyjskiego. To w karecie mój Ojciec przemówił do mnie… co to były za odwiedziny, mój przyjacielu! Godzina w męczarniach… w drodze powrotnej mój Ojciec mówił do mnie jeszcze. Zduszona bólem nie mogłam odpowiadać, a wróciwszy, poszłam do Mamy, chciałam się rzucić w jej ramiona, powiedzieć jej… nie mogłam… padłam na fotel i zemdlałam… to był pierwszy raz w moim życiu… mama wzywała pomocy… jej krzyk mnie ocucił… płacz mi pomógł. Czekałam na ciebie długo, przybyłeś o zachodzie słońca. Zostaliśmy sam na sam. Po długim milczeniu, zaczęliśmy wreszcie rozmowę, nasze łzy mieszały się… ze wzruszeniem ścisnąłeś mą drżącą dłoń… „Och jakże cierpię w samotności!” – powiedziałeś. „Czyżbyś chciał mi odmówić tej słodyczy cierpienia wespół z tobą?” – odrzekłam. Po pierwszych chwilach wątpliwości powiedziałam ci, że nic nie jest stracone, że jesteśmy młodzi, że czas może wszystko zmienić. […]
Co prawda oczekiwano jeszcze na posłańca z Dzikowa, lecz nikt już nie wierzył w pozytywne zakończenie sprawy. Waleria pisała dalej. Tylko tak mogła wyrzucić z siebie to wszystko, co przeżywała. Nie chciała niepokoić rodziców, choć i sami przeczuwali, jaki przeżywa dramat. Szukała odosobnienia, ciszy i spokoju, i pisała, i pisała i pisała… I płakała, i płakała i płakała… A życie obok jakimś cudem biegło dalej…
Niedziela, 17 [listopada 1799], ósma wieczór
To dziś rocznica koronacji cara, wiele osób zaproszonych na obiad… rosyjska socjeta, uciekłam z salonu, właśnie zamknęłam się w moim gabinecie, przyszłam tu płakać do woli, w tym salonie, zaledwie 8 dni temu, byłam z tobą: twa matka, twa siostra zasypywały mnie uprzejmościami, w otoczeniu mojej własnej rodziny i twojej zdawało mi się, że jestem wśród swoich, z tym wszystkim, co miałam do tej pory i tym, co mogłam mieć najcenniejszego. Podobało mi się widzieć nasze matki razem. Me serce tworzyło nowe więzi z tobą. Byłam zadowolona, wręcz szczęśliwa… jakaż dziś różnica… twoja matka… mówią, że to ona ma władzę nad twym ojcem i dyktuje mu słowa odmowy… Niebiosa! Czyżby to być mogło? Ta ukochana matka, byłabyż złą matką? Nadużyłaby zaufania nadto cnotliwego syna? Nie, nie mogę w to uwierzyć! Przyzwyczajona w pewien sposób odczuwać „przez ciebie”, kocham ją, szanuję, czerwieniłabym się, wątpiąc w jej cnoty, podejrzewając matkę mojego przyjaciela… och nie oskarżam nikogo… wzbroniłeś mi tego. Przyjaciele twych lat dziecięcych będą mi wiecznie drodzy, przez samo to, że ciebie obsypywali dobrami… nabyli zatem prawo unieszczęśliwiania mnie bez obawy o moją urazę. „Proszę, byś nie żywiła urazy do mych rodziców” – powtarzałeś we wtorek wieczorem. Ja, nienawidzić? Do tego twoich rodziców, och nawet gdyby mi życie odebrali, czyż nie zawdzięczam im twojego? A pan Czacki, którego szanowałam od dziecięctwa, przyjaciel ojca, którego z dumą nazywałam swoim przyjacielem, ten, który uformował twe serce? Nie, nie może być innym jak tylko cnotliwym człowiekiem. Prosisz, bym mu wybaczyła. Nie, nie na moje wybaczenie on zasługuje, lecz na mą wdzięczność. Nie mogę wątpić, zrobi wszystko, spróbuje wszystkiego, by dokończyć swego dzieła, by nam dać siebie nawzajem, by nas na nowo połączyć. On, dla którego honor i cnota były zawsze świętością, czegóż nie uczyni, by odsunąć od siebie wizję wiecznej plamy na honorze? Jemu zawdzięczamy szczęście, żeśmy się poznali, jemu zawdzięczamy szczęście, żeśmy się połączyli. Dzieło rąk tego szacownego człowieka, tak bliskiemu naszym sercom… nasze szczęście będzie słodsze. Och mój przyjacielu, jakiż obraz, jaka przyszłość, jaki sen czarowny. Sen? Serce mi się ściska.
Niedziela, 17 [listopada 1799], ósma wieczór
Wczoraj kładłam się już, przybywa służący, słyszę jego głos, wybiegam z pokoju, zatrzymuję go w drzwiach przy salonie mamy :
– Pan Jan? – krzyczę, nie wiedząc zbytnio, co mówię. – Widziałeś go? Napisał do Antoniego?
– Nie panienko, niczego nie napisał, ale jutro pan hrabia i jego rodzina będą tutaj.
– Na Niebiosa, cóż powiadasz?
– Panienko, zapewniam, że ten medyk wysłany z Dzikowa wrócił, odpowiedź jest pozytywna, a jutro wszyscy będą tutaj. Wszystkie te szczegóły wiem od spotkanych ludzi, nawet od samego pana hrabiego.
Jakże mu dziękowałam temu poczciwemu człowiekowi, jakże rękę mu uściskałam, prawie go wycałowałam i skończyliśmy rozmowę, wszedł do mamy.
Cały czas jednak wątpię jeszcze. Czy to możliwe, by jeden list uczynił to, czego przez 6 miesięcy nie można było niczym osiągnąć?
O mój Boże, gdybyż to było prawdą, gdybyś był raczył wysłuchać mych próśb, wejrzyj w me serce, zobacz moją żarliwą wdzięczność… nie proszę o nic więcej, niźli o to, bym potrafiła zawsze uszczęśliwiać tego, którego los mi powierzysz.
I cóż? Nie będę już jęczeć…? Będę należeć do tego, do którego należy me serce, do tego jedynego, któremu przeznaczam mą rękę. Nie będę już zasmucać ukochanych rodziców… mamy, moje łzy nie będą płynąc w jej piersi tulone, wstaje dzień… ten dzień być może będzie najpiękniejszym w moim życiu, drogi przyjacielu, zanim zgaśnie będę szczęśliwa lub nieszczęśliwa na wieki.
Niestety w tym miejscu dziennik się urywa. Nie ma opisu kolejnego dnia. Nie wiemy dokładnie, co się stało. Znajdujemy pannę Stroynowską w łóżku, jest sobota, 21 grudnia 1799 roku, piąta rano. Pisze, że jest jeszcze osłabiona, niczego jej nie pozwalają robić. Jeszcze poprzedniego dnia widziała przez chwilę Jana. Dziś ukochany już wyjeżdża, prosi ją, by nie nadwątlała sił pisaniem dziennika. Pisanie idzie jej bardzo wolno, odpoczywa po każdej linii. Wniosek stad, że powraca po bardzo ciężkiej chorobie. „Mój osłabiony umysł nie może nic więcej ci powiedzieć, lecz me serce, wciąż mówi to samo i powtarza, że cię kocha i będzie cię kochać na wieki.” Z późniejszych wyjaśnień wynika, że ostatecznie ten świt, o którym pisała, przyniósł szczęście – zgodę na ślub Jana i Walerii! I gdy nic już nie stało na przeszkodzie ku szczęściu, Waleria zachorowała, a Jan został przy niej w Horochowie i pobyt swój przedłużał. Być może nie pisała, bo miała go wreszcie przy sobie, bo marzenia się spełniły i po strasznych doświadczeniach nic już nie stało na przeszkodzie, by mogli być razem. Być może była też zbyt chora, by pisać. Tyle przeżyć musiało wyryć na niej wielkie piętno. To nie tylko miłe i łatwe zakochanie, tylko droga przez mękę na przekór całemu światu. Zrobiła to: przetrwała, wywalczyła szczęście, lecz przypłaciła to zdrowiem. Jak wielką, długą i przykrą drogę do odzyskania sił musiała przejść – o tym niebawem w kolejnej części dziennika narzeczenskiego…