Rok 1817
Część pierwsza
Podróż z Dzikowa do Gdańska
Hrabina Waleria ma już 35 lat. Od 17 lat jest żoną Jana Feliksa Tarnowskiego. Razem gromadzą zbiory sztuki, zwane później Kolekcją Dzikowską. Hrabina pobiera również lekcje malarstwa miniaturowego, pisze Dzienniki, lecz przede wszystkim poświęca się wychowaniu swoich dzieci. W 1803 i w 1804 roku straciła dwójkę małych dzieci. Kolejny syn, Jan Bogdan, urodził się w 1805 roku. Hrabina kursuje nieustannie między Podolem, gdzie znajduje się pałac jej ojca w Horochowie i Zamkiem w Dzikowie, w Galicji, rodową siedzibą męża. To czas ważnych wydarzeń politycznych: wkroczenie wojsk napoleońskich do Polski jesienią 1806 roku, nadzieje na odzyskanie niepodległości, Księstwo Warszawskie z 1807, zniszczenie Dzikowa przez wojska austriackie w 1808, lata wojen a potem upadek Napoleona w 1815 roku. Echa tych wydarzeń brzmią w Dzienniku hrabiny. Dla niej rok 1815 również był tragiczny, nie tylko dlatego, że uwielbiała Napoleona – w tym roku straciła również dwie małe córeczki – Walerię i Rozalię, a także matkę. W 1816 roku urodziła swoje ostatnie dziecko, córkę Annę. Rok 1817 zastaje ją podupadłą na zdrowiu, kulejącą, tracącą słuch, cierpiącą na poważne zawroty głowy.
Wiosną wyrusza z Dzikowa wraz ze swoim najstarszym synem Janem Bogdanem i drugim synem Walerianem. Zostawia dwie córki, 10-letnią Marię i malutką Annę. Jan Bogdan ma udać się na Podole do dziadka, Walerian (Lerek) pojedzie z rodzicami nad Bałtyk. Walerii w podróży z Dzikowa towarzyszy również brat męża, Michał Tarnowski – dawny żołnierz armii Napoleońskiej, oraz dwoje starszych przybranych dzieci: Wincenty i Waleria.
Nie do końca jest jasne, czy jechała nad morze specjalnie dla podratowania zdrowia. W zapiskach przewija się wciąż kwestia interesów jej ojca: sprzedaż zboża z Podola mająca mieć miejsce w Gdańsku. Możliwe, że dopiero przebywając w Gdańsku, i będąc otoczoną różnymi osobistościami tamtej epoki, w tym lekarzami, powzięła myśl – czy bardziej skorzystała z porady – by wykorzystać ten czas dla podratowania swojego zdrowia.
"Mój Dziennik"
Dzików, 25 kwietnia 1817 roku
Jutro opuszczam Dzików, zobaczę Jasia [męża, Jana Feliksa] i Mamę [teściową, Rozalię Czacką], a jednak z żalem wyjeżdżam. Jakże zatem nie pojmować tego przywiązania Jasia do tego miejsca, tej magicznej łączności, istniejącej już od narodzin, a zwiększającej się wraz z gromadzeniem wspomnień z dzieciństwa, skoro to miejsce i mnie samą już przywiązuje do siebie tak wielce? Rankiem pożegnałam się z wielebnym Prosperem, który udzielił mi komunii na porannej mszy, pobłogosławił mojego syna i nas wszystkich wyjeżdżających.
[…]
Żegnaj zatem ukochany Dzikowie, żegnajcie prochy mego Teścia [Jan Jacek Tarnowski, zmarły w 1806 roku] i moich dzieci [Kazimierz, zm. 1803 i Rozalia, zm. 1804], żegnaj czcigodny Kościele, Cudowny Obrazie [Cudowny Obraz Matki Bożej Dzikowskiej] roztaczający nad nami opiekę. Adieu. Żegnajcie wspomnienia młodości, cnotliwości i kochania – powróćcie do mnie czasami, gdziekolwiek będę.
Jaś [syn hrabiny] podziela mój żal z powodu wyjazdu z Dzikowa. On też kocha tę ziemię, lepiej było go tu wcale nie zabierać. Już nie trzeba więcej, by z pokolenia na pokolenie pierworodni synowie rujnowali się, by ją ocalić. Przeznaczymy ją Lerkowi [młodszemu synowi, Walerianowi], ale kto może przewidzieć odległe wydarzenia?
Zwołałam naszych chłopów, by się z nimi pożegnać i wysłałam 500 ft. do naszych księży, by przeznaczyli tę kwotę dla najbiedniejszych parafian. Wspomagałam, ratowałam, leczyłam potrzebujących aż sakwa ma świeciła pustkami, lecz teraz wyjeżdżam z błogosławieństwem naszych poczciwych poddanych. Wyjeżdżam ukontentowana. Bóg poprowadzi mnie do Jasia i Mamy.
Ostrowiec, 27 kwietnia 1817 roku
Wyruszyłam wczoraj o trzeciej popołudniu, gdyż pogoda była tak zła, że przeprawienie się przez Wisłę zdawało się niemożliwe i niebezpieczne. Powozy wysłałam przodem, i dopiero wtedy, gdy bezpiecznie dotarły na drugi brzeg, przeprawiłam się ja sama. Michał [brat Jana Feliksa, uczestniczący w podróży, żołnierz armii napoleońskiej] przygotował muzykę wojskową. Eskortował mnie wraz z naszymi ludźmi, a cały Dzików zebrał się wespół, by mnie pożegnać. Ta majestatyczna rzeka, gwałtownie wzburzana podmuchami wiatru, i oświetlana pięknymi promieniami słońca, bogaty krajobraz brzegów wiślanych, a zwłaszcza widok Dzikowa, mojego ukochanego Dzikowa – tego kościoła, tego drogiego mi domu – tego całego ludu wypełniającego nabrzeżne skały i pozdrawiającego mnie krzykami, życzeniami, a z dala wszelkimi oznakami sympatii, pocałunki przesyłane mi wiatrem od dzieci żydowskich i chłopskich – cały ten niespotykany spektakl, wyznaję, głęboko mnie rozrzewnił i mam go jeszcze w sercu, pisząc te słowa.
[…]
Warszawa, 30 kwietnia 1817 roku
Zatrzymałam się w Wilanowie, by pokazać mojemu synowi grób marszałka Ignacego Potockiego i drzewa posadzone przez samą Sobieską… jakie piękne drzewa, są niczym korona chwały bohatera.
Z jednakim szczęściem, spotkałam się z Janem i z Mamą, a obiadowaliśmy u szacownej Kasztelanowej Połanieckiej, która absolutnie chciała nas ugościć. Nie mogłam odmówić, zbytnio ją cenię i lubię wielce. Wieczorem Jaś zabrał mnie do teatru francuskiego na ostatnie przedstawienie i odbyłam tam moją pokutę za to, że nadto lubuję się w teatrze. Mając lożę oddaloną, nie słyszałam ani słowa, a tym bardziej było to irytujące, że grał sam pan Granville, nie znam lepszego odeń aktora.
[…]
Hrabina spędziła w Warszawie około trzech tygodni. Spotykała się z rodziną i przyjaciółmi. Była zapraszana do państwa Kasińskich, Potockich, Połanieckich, i z nimi utrzymywała najbardziej serdeczne relacje. Często przebywała u teściowej Rozalii na obiadach; wraz z nią udzielała się charytatywnie, towarzysko i religijnie. Jej stan zdrowia się pogarszał. Cierpiała na zawroty głowy, od których zaczynała też tracić słuch. Dokuczał jej ból nogi. Czasami z trudem chodziła.
Warszawa, 16 maja 1817 roku
Jakkolwiek w wielkim cierpieniu z powodu bólu nogi, któren pozwala mi uczynić zaledwie kilka kroków, odprawiłam dziś moje sakramenty w kościele Świętego Krzyża. Już od dawna nie dane mi było dostąpić tego największego z ziemskich dobrodziejstw – a jutro wyjeżdżamy dalej. Dziś święto Świętego Jana Nepomucena, to jeden z moich ulubionych świętych. Wielce potrzebowałam siły i pocieszenia – i takowe nalazłam u stóp ołtarza i w egzortacjach Ojca Symonowicza, doskonałego spowiednika, którego odkrycie sprawiło, iż pobyt w Warszawie był milszy jeszcze niźli poprzednio.
[…]
Toruń, 19 maja 1817 roku
Byłam wielce chora, gdyśmy wyjeżdżali – początki ostrych zawrotów głowy. I od tamtej pory jechaliśmy nocą i dniem, aż to tego miasta – pomimo zmęczenia czuję się lepiej. Kraj między Warszawą i Toruniem nie jest wcale ładny i raczej opuszczony w rozciągłości całej drogi: nie napotkaliśmy ani jednego powozu, a z rzadka wozy chłopskie. Miasteczka są rozsiane i mało widoczne. Nieszczęsne drogi chciałyby uchodzić za brukowane trakty, a niebędąc naprawianymi od czasów niepamiętnych, uszkadzają koła powozów i krzyże podróżnych. Toruń jawi się ciekawie przy przeprawie przez Wisłę: jego stare mury, blanki, kościoły nadają miastu wygląd starodawny i imponujący.
[…]
Będziemy kontynuować naszą podróż, wątpię czy zanocujemy. Moja noga ma się lepiej, lecz moja głowa jest wciąż słaba, gotowa w każdej chwili zgotować mi kolejne zawroty, cierpię też z powodu bólu zęba.
Kwidzyń, 20 maja 1817 roku
Okolica jest już więcej ładna od Torunia, a zwłaszcza od Grudziąża [zostawiony oryginalny zapis]. To twierdza pomiędzy najpierwszymi. Spędziliśmy w niej dzisiejszy poranek – widziałam manewry wojska pruskiego, widziałam – nie oglądałam! Ten naród to najbardziej zagorzały nasz wróg – patrzenie nań sprawia mi przykrość. Żyje jedynie na naszych szczątkach. A patrząc na mury Grudziąża, nie wiem czemu – przyszła mi do głowy myśl, że jeden z mych synów pewnego dnia je zdobędzie. Wincenty [przybrany syn hrabiny, uczestnik wojen napoleońskich] przemierzał w smutku te okolice, będące niemym świadkiem ich wyczynów militarnych. Jechali tędy jako zwycięzcy podczas ostatniej wojny. Wtedy to były w dużej części nasze ziemie.
[…]
Kwidzyń jest ładnym miastem, uroczo położonym – domy wyglądają na nowe i czyste. Szyby domostw są przejrzyste i lśniące. Z innych rzeczy – zupełny brak możliwości dostania nawet najmniejszego kawałka chleba i mięsa w oberżach, które przecie dobrze wyglądają. Kilka szklanek mleka oraz ciasteczka, jakie przezornie zabrałam jeszcze z Warszawy pozwoliły nam przetrwać.
Tej nocy będziemy prawdopodobnie jechać dalej, by wczesnym rankiem przybyć do Gdańska, gdzie sprawy mego Papy wzywają nas pilnie.